Wóz wesoło terkotał na nierównym leśnym trakcie. Powożący Karbol leniwie ziewnął obudzony parskaniem konia. Rozejrzał się niemrawo. Nie zauważył niczego nowego. Od południa krajobraz nie uległ zmianie, wciąż jechali przez radosny, rozszalały odgłosami wiosennego życia las. Koń mozolnie, dysząc i parskając wdrapywał się na zalesiony pagórek. Gdy wóz dotarł na jego szczyt, krasnolud zatrzymał zaprzęg, by dać zwierzęciu chwilę odpoczynku. Chociaż wychowany w krasnoludzkich kopalniach nie zwracał uwagi na krajobrazy teraz jednak musiał przyznać, że widok który miał przed sobą zrobił na nim wrażenie. Prowadząca w dół droga biegła prościutko niczym ostrze miecza. W połowie pagórka wyskakiwała z lasu na ukwiecone wiosną łąki. Dalej, po prawej stronie, widać było małe oczko wodne i parę obiecujących cień drzew. Jeszcze dalej, po lewej stronie, rósł zagajnik, a w nim, jak wydawało się Karbolowi, widniały zabudowania. Wszystko to zalane było czerwono złotymi promieniami zachodzącego słońca. Delektowanie się tym sielskim obrazkiem przerwało mu głośne pierdzenie i chwilę później wrzawa dobiegająca z wnętrza wozu:
- Kobas, zasrańcu! Nażresz się tej cebuli, potem srasz i pierdzisz!
- Jeb się, Gerdek.
- Nie mam z kim, gnomie!
- Tylko nie gnomie, pokurczu!
- Jak cię pizgne... - wycharczał ze złością Gerdek. Niezbyt cicha szamotanina, odgłosy ciosów zadawanych, chyba rondlem, okrzyki bólu i syczenie deptanych, pobudziły Karbola do działania. Westchnął, zeskoczył z kozła i ruszył na tył wozu.
- Zamknąć się! - ryknął. W tym samym momencie z tyłu zaprzęgu wytoczyły się dwie postacie. Większa okładała mniejszą pięściami, ta z kolei, krzycząc " no co, no co" odwzajemniała się rondlem.
- Spokój! - wrzasnął Karbol, kopiąc bijących się. - Bo obudzicie Tobiego!
Z wozu wychyliła się jeszcze jedna krasnoludzka głowa z odciskiem buta na twarzy. Syknęła i zaspanym głosem mruknęła:
- Nie żartuj, Tobiego nic nie obudzi.
Bijący się przestali walczyć. Gardek miał ogromnego guza po rondlu Kobasa, a Kobas zapuchnięte oko po pięści Gerdka. Obaj patrzyli na siebie spode łba, otrzepując swoje kubraki i rozczesując długie brody. Karbol wziął się pod boki i zaczął mówić:
- Ma być spokój! To nie karczma, tylko porządny wóz handlarzy (ciche śmiechy). Co, Zyga, coś ci się nie podoba? No myślę. Za chwilę skończy się las, niedaleko jest jeziorko więc można będzie odnowić zapasy. W zagajniku widziałem zabudowania, będzie więc można pohandlować. Ruszamy! Gerdek powozisz!
Zapakowali się do budy i ruszyli. Ledwo tylko zaterkotały koła, a obudził się Tobi.
- Śpyrtu i kurcaka! - wrzasnął. Szybko podano mu końcówkę samogonu i kawał chleba. Pochłonął to błyskawicznie i dalej poszedł spać, pochrząkując, potakując i mlaskając.
Tobiego Karbol znalazł w przydrożnym rowie podczas jednej z kupieckich wypraw. Tak naprawdę to Tobi nie nazywał się Tobi. Takie dali mu imię, bo nikt nie znał jego prawdziwego. Pierwszej nocy obudził ich krzyk: śpyrtu i kurcaka! Dano mu co chciał. Gdy zjadł i wypił poszedł znów spać. Powtarzało się to każdego ranka i wieczora (rankiem wychodził jeszcze za potrzebą). W końcu Karbol odmówił mu "śpyrtu i kurcaka". Rozpętało się piekło. Tobi, póki nie otrzymał swej dziennej racji zdążył zdemolować pokój, w którym się zatrzymali. Od tej pory zawsze dostawał co chciał. Oczywiście eksperymentowano na nim i jego kompani doszli do wniosku, że jest mu obojętna zarówno kolejność podawanych specjałów, jak i ich rodzaj: byleby była to jakaś wódka i coś do żarcia. Po co więc go ciągali ze sobą? Otóż Tobi był wspaniałym słuchaczem. Przez cały czas swego pijackiego zamroczenia mówił: "tak, tak", "oczywiście", "nie ma sprawy", "hm, hm", co pozwalało im prowadzić całkiem rozbudowane dialogi. Każdy kto miał jakiś problem, szedł do niego na pokrzepiającą rozmowę. Tobi był ich pocieszycielem i najlepszym, znającym ich wszystkich sekrety przyjacielem. Gdy zatrzymali się nad łagodnie opadającym do wody brzegiem jeziorka, słońce już prawie dotykało horyzontu. Karbol wyprzągł konia i spętał go na pobliskiej łące. Reszta chłopaków (oczywiście oprócz Tobiego) rozładowała dwa aparaty destylacyjne i zaczęto je montować. Potem nazbierali chrustu i ścięli drzewo na opał. Rozpalono ogień. Karbol zdecydował zrobić wywiad w zagajniku.
- Dobra. - mruknął Gerdek po odejściu szefa. - Wy się zajmijcie kolacją, a ja pójdę na ryby - i znikł na chwilę w wozie, by powrócić z prymitywną wędką. Nikt się temu nie sprzeciwił.
Kobas zajął się produkcją samogonu i przygotowaniem posiłku, a Zyga wlazł do wozu, żeby pogadać z Tobim. Rozłożył się koło niego i gryząc łodygę trawy zapytał:
- Można z tobą pogadać?
- Hm...
- To fajnie. Wiesz, postanowiłem coś zmienić w tym moim życiu. To się da zrobić, nie?
- Tak, tak...
- Też tak myślisz? Chciałbym zostać wojownikiem. Gerdek jest wojownikiem. Może powinienem z nim porozmawiać?
- Oczywiście...
- Tak też myślałem. No nic, dzięki za rozmowę.
- Nie ma sprawy...
Uradowany Zyga wyskoczył z wozu i pobiegł nad jezioro szukać Gerdka. Mijając Kobasa wrzasnął:
- Będę wojownikiem!
Kobas przez chwilę patrzył za nim, w zdziwieniu targając brodę. Zyga przysiadł się do łowiącego Gerdka i zagadał:
- Kim byłeś zanim do nas przyszedłeś?
- Wojownikiem. - odburknął mu Gerdek.
- Ale gdzie służyłeś?
Gerdek skrzywił się:
- W gwardii chana.
Zyga gwizdnął z zachwytem. Przez chwilę siedzieli w ciszy. Słychać było tylko szum trzcin i rechot żab. Gdzieś na środku oczka rzuciła się ryba.
- Jak myślisz mógłbym być wojownikiem? - nieśmiało przerwał milczenie Zyga.
Gerdek obejrzał go uważnie i wzruszył ramionami:
- Pewnie tak.
- Naprawdę tak myślisz?
- Tak.
- Nauczysz mnie władać toporem?
Gerdek westchnął przeciągle.
- Najpierw musisz się nauczyć walki wręcz.
- Nie ma sprawy! - radośnie odpowiedział Zyga. Szybko podniósł się.
- Ucz mnie!
- Nie teraz - jęknął Gerdek.
- Teraz, teraz! - wrzasnął Zyga.
- Dobra, dobra. - zrezygnowany Gerdek odłożył wędzisko i stanął na przeciwko Zygi.
- Gdzie jest najczulsze miejsce mężczyzny? - spytał.
- No... jaja.
- Właśnie. Tam trzeba kopać. O, tak - i kopnął Zygę w krocze. Ten upadł wijąc się z bólu. - Problem w tym, że nie zawsze się trafia, trzeba wtedy pociągnąć z dyńki i po robocie. - kontynuował niewzruszenie Gerdek. - Zdarza się też, że kopnięty jedynie pochyli się do przodu. Wówczas traktujemy go z kolanka w ryło i efekt murowany. O, właśnie tak. - i pociągnął z kolanka wstającego Zygę. Zyga znowu łomotnął o glebę. Kiedy wstał z trudnością zapytał:
- A co z kobietami?
- Jak to co? Kieckę w dół i wyruchać...
- Nie... One przecież nie mają jaj...
- A oto chodzi... Podobnież trzeba walić je w cycki...
- W cycki? - zdumiał się Zyga.
- Ano w cycki, ale to tylko taka hipnoza...
- Chyba hipoteza... - poprawił Zyga.
- A co ja właśnie powiedziałem! - zdenerwował się Gerdek. - Hipnoza!
- Niech ci będzie. - machnął ręką Zyga. - A co z ludźmi?
- Z ludźmi?
- No... Oni mają jajka i cycki, ale na innej wysokości.
- Hm... faktycznie.- zastanowił się wojownik. - Wiesz co, kobiet ludzi nie zaczepiaj, bo to cholery gorsze od naszych, a mężczyzn też pociągnij z dyńki. O, tak! - i pociągnął Zygę z dyńki, trafiając go w nos. - Jesteś niższy ode mnie, więc akuratnie trafisz w jajka...
- Wiesz, chyba nie chcę być wojownikiem. - powiedział po chwili Zyga przeglądając się w jeziorze. Miał obolałe krocze, krwawiący nos i ogromnego guza na czole.
- Tak jak ja kucharzem. - odburknął Gerdek, masując guza po rondlu Kobasa.
- Eee, żarcie! - rozległ się ryk kucharza i jego zatrważająco głośne pierdnięcie. Zyga i Gerdek zabrali wędkę i ruszyli do wozu.
Właśnie kończyli posiłek, gdy wrócił Karbol. Pociągnął trochę samogonu z kubka i zabrał się za żarcie. Wszyscy wyczekująco na niego spoglądali. W końcu skończył, popił znowu samogonu, głośno beknął i powiedział cmokając:
- Mam dwie wiadomości: dobrą i złą. Zła - te zabudowania to nie wioska tylko cmentarz, a dobra - tam gdzie cmentarz tam i wioska, no nie? - wszyscy zgodnie mu przytaknęli i popili samogonem.
Karbol nagle zbystrzał, gdy spojrzał na twarz Zygi.
- Co ci się stało? - spytał go.
- Aaa, nic... - Zyga pogłaskał się po zarośniętej twarzy. - Chciałem, zostać wojownikiem, ale Gerdek wybił mi to z głowy. - westchnął i żałośnie powiedział:
- Muszę coś zmienić w tym swoim posranym życiu!
- Lepiej się, kurwa, przestań tak rugać. - powiedział Kobas i pierdnął głośno.
- Masz rację! - twarz Zygi rozjaśniła się uśmiechem, ledwo widocznym zza jego bujnej brody. Łyknęli z kubków. Pili tak szybko, że dwa aparaty nie nadążały z produkcją. Gdy tak siedzieli w ciepłym blasku ogniska, Karbol zaintonował starą, sprośną piosenkę krasnoludów:
Tam w burdelu siedzą te kurwy dziewice,
Piękne mają dupcie i okrągłe cyce!
Pójdę se pomacam, będą lizać mi,
Bo mi się dupczenie znów po nocach śni!
I tak sobie myślę, tak se kalkuluje,
- dołączyła reszta.
Ile dziś w burdelu walenie kosztuje,
Lecz burdele puste, kurwa twoja mać!
Kogo dziś na kurwy, w mej kopalni stać!
Popłukali samogonem gardła i kompletnie już pijany Zyga ryknął:
Do Hallu na dole, na dole,
Przywieźli jabole, jabole!
Nie wyjdę, nie wyjdę,
Aż się napierdolę!
- Miałeś się nie rugać. - wyjąkał Karbol.
- A chuj... hic!... wam w dupę! - przekonywująco odezwał się Zyga, którego właśnie zaczęła męczyć czkawka. - Muszę się... hic!... rugać, bo mi... hic!... słownictwa brak. Idę... hic!... spać, panowie! - i chwiejnym krokiem polazł do wozu, gdzie przywitał go Tobi:
- Nie ma sprawy...
Chwilę potem dołączyła do niego reszta biesiadników, zostawiając kociołek pod ciągle pracującymi destylatorami. W nocy, obudziło Gerdka głośne pierdnięcie Kobasa. Już, już miał go trzepnąć, gdy uświadomił sobie, że niemiłosiernie chce mu się lać. Podziękował więc Kobasowi za obudzenie, wygramolił się z wozu i pozostawiając za sobą podeptane twarze i kończyny, powlókł się do jeziora. Po drodze zaczerpnął samogonu. Ciszę nocy zakłócało jedynie cykanie świerszczy. Gerdek stał na brzegu i sikał do jeziora. Gdy skończył, podniósł głowę i ujrzał na środku jeziora zbierającą się mgłę. Długo się jej przyglądał i doszedł do wniosku, że coś z nią nie w porządku.
- A..! - mruknął tryumfalnie. - świecisz na fioletowo! - i uradowany chciał wrócić do wozu, gdy mgła się poruszyła. Niczym morskie bałwany runęła ku krasnoludowi. Ogarnęła go i Gerdek poczuł przenikliwy chłód.
- Co do... - mruknął, gdy zobaczył wyłaniającą się z jeziora postać.
Był to łysy młodzieniec, o białej twarzy, zapadniętych oczach i chudych palcach, całkiem jak szpony harpii. Ubrany był w czarny płaszcz. W prawym ręku trzymał długi miecz, a w lewej ludzką czaszkę. Zatrzymał się parę kroków od krasnoluda. Gerdek poczuł smród gnijących ciał.
- Jestem Pan Śmierć. -powiedział szeptem nie otwierając prawie ust.- I przyszedłem zabrać ci...
- Spierdalaj. - bezceremonialnie przerwał mu Gerdek.
- Co? - Pan Śmierć wytrzeszczył oczy, fioletowe światło przygasło, a mgła zaczęła się rozpływać.
- Spierdalaj! - powtórzył krasnolud. Podskoczył do młodzieńca, kopnął go w jaja, a widząc, że nie przyniosło to pożądanego skutku pociągnął z dyńki. Pan Śmierć upadł. Światło i mgła zniknęły.
- Nic mi, nie będziesz zabierał, dziwolągu! - krzyczał Gerdek zawzięcie kopiąc Pana Śmierć. Ten tylko się skulił i osłonił kościstymi rękoma głowę.
- Ciesz się, że nie ma tu mojego toporka, albo moich kumpli! Inaczej byśmy wtedy pogadali!
W końcu znudziło mu się kopanie i klnąc wrócił do wozu. Kładł się w alkoholowo - gazowym zaduchu mówiąc:
- Pieprzony dowcipniś... Pan Śmierć! Twoja mać...
- Zamknij mordę! - mruknął Zyga.
Gerdek zamknął mordę i zasnął.
Pan Śmierć leżał jeszcze przez chwilę. W końcu wstał, podniósł miecz i czaszkę, westchnął i powlókł się na drugą stronę jeziora.
* * *
- Śpirtu i kurcaka! -obudził ich wrzask Tobiego, który właśnie wrócił do wozu.
- Niech który ruszy dupę i da mu żreć. - mruknął Karbol.
Gerdek wymacał ręką mały gąsior samogonu i rzucił go Tobiemu. Przez chwilę słychać było tylko gulgotanie.
- Kurcaka! - znów rozległ się wrzask.
Kobas podał Tobiemu miskę z wczorajszą kolacją.
Jeszcze przez moment słychać było mlaskanie, i po chwili cały wóz rozbrzmiewał zgodnym chrapaniem pięciu krasnoludów.
* * *
Karbol obudził się jako ostatni. Słońce już dawno minęło zenit, a pozostałe krasnoludy równie dawno opróżniły kociołek. Teraz z niecierpliwością oczekiwały nowej porcji. Karbol powoli podniósł głowę.
- O matko... - szepnął czując wzmagający się ból skroni. - Czy to moje picie zawsze musi się kończyć kacem?
- Oczywiście... - odpowiedział mu śpiący Tobi.
- Co ty wiesz o kacu! Wiecznie jesteś pijany!
- Oczywiście... - odpowiedział Tobi mlaskając zawzięcie.
- Oczywiście, oczywiście... - przedrzeźniał go Karbol. - Wziąłbyś się do jakiejś roboty, a nie tylko leżysz, pijesz i srasz!
- Nie ma sprawy...
Karbol machnął ręką z rezygnacją i wyczołgał się spod rozgrzanego brezentu. Przywitało go rażące słońce. Przez chwilę leżał walcząc z męczącymi go nudnościami. Posłyszał kroki.
- Nie chcesz klina? - spytał go Gerdek swoim mrukliwym basem.
- Wynoś się...
- Dobra, dobra. Co robimy z tą wioską? Trzeba byłoby do niej pojechać...
- Na kacu nie powożę.
- No to mamy pecha. Ja i Zyga już wypiliśmy, a Kobas mówi, że jest kucharzem i żadnym pieprzonym zaprzęgiem nie będzie jeździł.
Karbol intensywnie myślał. W końcu dźwignął się na kolana mówiąc:
- Czort z wami, ruszamy z buta.
- Zwariowałeś. - podskoczył Gerdek. - Przecież nie wiemy gdzie to jest!
- Powtarzam: czort z wami, ruszamy z buta!
Gerdek wzruszył ramionami. Wiedział, że do skacowanego szefa nie dociera żadna argumentacja. Chwilę później Karbol kończył zwracać zjedzony przed chwilą posiłek, a reszta ociężale szykowała się do wyjścia. Gerdek i Zyga roztropnie wzięli po gąsiorku samogonu na drogę. Gdy wyszli na trakt, Karbol któremu wciąż dokuczało jaskrawe słońce, zaczął narzekać:
- Pieprzone słońce... Tęsknię za poczciwą starą kopalnią, za wilgotnymi ścianami błyszczącymi w blaskach pochodni, za piskiem szczurów, za styliskiem kilofa w spoconej dłoni...
- A tam. - przerwał mu Gerdek, łykając z gąsiorka. - Ja tam tęsknie za kobietami.
- Głupoty gadasz. Kobiety to tylko kłopoty. - ponuro powiedział Karbol.
- Nie przesadzaj. - nie zgodził się Zyga.
Karbol tylko popatrzył na niego.
- Za młody jesteś, żeby dobrze znać kobiety. Jeśli chcecie mogę wam co nieco o jednej z nich opowiedzieć…
- Opowiedz, opowiedz! - posypały się prośby. Karbol odchrząknął, poprosił o samogon, którego niechętnie użyczył mu Zyga, chwilę walczył z cofką, aż wreszcie zaczął z boleścią w głosie mówić:
- Była piękna dziewczyna, wszystko miała na miejscu... była wesoła, a przede wszystkim kobieca. Co mnie w niej jednak pociągało to jej brązowe oczy, jak te no, jak im , te Łzy Morza... o, burmistrze..
- Chyba bursztyny... - bąknął Zyga.
- Zamknij mordę, szczeniaku! - warknął na niego Gerdek. - Mów, mów! - zwrócił się z uwielbieniem do opowiadającego.
- No te oczy miała jak te bursztyny, czy te burmistrze, jedna Mortiis wie! - kontynuował Karbol. - Och, ileż to było zabiegów żeby się z nią spotkać, ileż domysłów na jej temat... Pamiętasz Kobas?
- Pamiętam, pamiętam.
- No i pewnego razu zaprosiłem ją do tego sztygara z Rubinowego Korytarza, tego Gottara, na imprezę. Byli tam wszyscy moi najlepsi kumple, aleśmy się wtedy schlali... Fakt, ona też wtedy była pijana, ale nie można wszystkiego tym tłumaczyć... Koniec końców, w czasie jednego z tańców wyznałem jej swoją miłość, a i ona, jak mi się zdaje, zrobiła coś w tym stylu... Tak, to był jeden z tych szczęśliwych wieczorów... Byliśmy razem, następnego dnia, na Misteriach też było cudownie. Lecz gdy znowu ją spotkałem, była chłodna jak styczniowy wieczór i trzymała mnie na dysonans...
- Chyba dystans... - Zyga zamilkł czując na sobie złowrogi wzrok Gerdka, który w zaciekawieniu niemiłosiernie ciągał się za brodę.
- ... na dystans. Spytałem ją o co chodzi. Powiedziała, że musi ze mną poważnie porozmawiać. Odpowiedziałem jej, że jeśli już, to nie poważnie, bo poważne rozmowy źle mi się kojarzą. Spytałem ją kiedy? "Nie dziś, nie jutro." Już wtedy czułem, że coś wisi w powietrzu... Od razu rozgorączkowany, poszedłem do Kobasa po radę. Pamiętasz Kobas?
- No.
- Kobas podtrzymywał mnie na duchu mówiąc, że może ona musi odczekać po ostatnim związku... Zresztą wiele o tym z nim rozmawiałem, zarówno po pijaku jak i na trzeźwo. Prawdę mówiąc to dokładnie wiedziałem co ona chce mi powiedzieć: że to była pomyłka. W myślach układałem różne scenariusze naszej rozmowy, począwszy od zbesztania jej za igranie ze mną, a skończywszy na cichym wysłuchaniu tego co ma mi do powiedzenia. Jako, że nie wiedziałem czy faktycznie mną się bawiła, wybrałem ten drugi wariant. Kiedy się znów spotkaliśmy ona mówiła, że tak głupio wyszło, że to wina alkoholu itp., itd. Słuchałem jej mowy z pobłażliwym uśmieszkiem, potakująco kiwając głową. W końcu powiedziała, że pewnie ją za to znienawidzę i chciała mi oddać agat, który kiedyś jej dałem... Nie przyjąłem go z powrotem, a i ona go nie nosiła. Co prawda utrzymywaliśmy za sobą kontakt, ale oddaliliśmy się od siebie, tak jak okręt oddala się od brzegu. Parę razy będąc na gazie, chciałem jej wszystko wygarnąć, ale zawsze dochodziłem do wniosku, że lepiej nie rozdrapywać starych ran... potem mi to przechodziło. Kobas parę razy próbował skłonić nas, żebyśmy ze sobą porozmawiali. Bezskutecznie. Prawda Kobas?
- Prawda, prawda - potwierdził Kobas ziewając i postukując swoją chochlą o drogę.
- Zresztą, parę razy rozmawiała z Kobasem na ten temat, ale ani ja nigdy go o to nie pytałem, ani on mi nigdy o tym nie opowiadał. I tak to już zostało.
Kiedyś tylko jej powiedziałem, że oddałbym za nią życie i dalej tak jest. Tylko że zachowujemy się jak obrażone na siebie koty gadba: gdy ją spotykam, pozdrawiam ją, gdy trzeba jej pomóc, pomagam, ale to wszystko. Tak jest chyba najlepiej... Wiecie, że to właśnie jej zawdzięczam swoją filozofię życia i zasady, którymi się kieruję? Dzięki jej poznałem Armanda, Cleritusa i Romia, ludzi o podobnym spojrzeniu na świat: nic nie jest trwałe i godne rozpatrywania prócz śmierci. Tak drodzy przyjaciele, cierpienie przynosi wiele nauk, a czasami nawet uszlachetnia. To byłby koniec mojej opowieści. Jesteście pierwszymi, oprócz Kobasa, którzy usłyszeli ją w całości. Najwyższy czas, żeby rozliczyć się z przeszłością i zapomnieć o niej, bo przyszłość niesie o wiele cięższe wyzwania... Gerdek, daj no tego gąsiora, bo mi, w gardle zaschło! Kompletnie pijany Gerdek ukradkiem ocierał łzy tłumacząc się mocą samogonu, a Zyga usilnie się nad czymś zastanawiał. W końcu spytał Karbola:
- A gdyby chciała do ciebie wrócić...
Karbol zaśmiał się:
- Sam się nad ty zastanawiałem i doszedłem do wniosku, że nie pozwoliłbym na to. Mortiis jedna wie czy po pewnym czasie nie powiedziałaby, że to pomyłka. Nie, już bym jej nie ufał. Zresztą złożyłem sobie przysięgę, że już nigdy się nie zakocham. Nie stać mnie na jeszcze jedno rozczarowanie.
- "Ten kto z powodu przeżytego zawodu usiłuje wykreślić miłość ze swego życia przypomina błazna, który chcę dać sobie uciąć głowę z powodu źle dobranej czapki." - zacytował bełkotliwie Zyga.
- Pieprz się Zyga. Mnie to nie dotyczy.
- Zobaczymy...
- Hej, już wioska! - wrzasnął Gerdek. Gdy weszli na szczyt pagórka, w dole, po obu stronach drogi stały pokryte strzechą chaty.
- Patrz ty, tak się zagadaliśmy, że nie zauważyliśmy jak minęliśmy cmentarz. - mruknął Kobas.
Rozeszli się po chatach. Większość domów została już dość dawno opuszczona i była w żałosnym stanie. Karbol i Kobas myszkowali jeszcze po nich w poszukiwaniu łupów, lecz już wszystko zostało wybrane przez wcześniejszych grabieżców. Gerdek i Zyga, z którymi słońce i samogon zrobiły swoje, bełkotliwie ze sobą rozmawiali i rozczesywali palcami swoje długie brody. Gdy skończono poszukiwania przyjaciele zebrali się, by zastanowić się nad zaistniałą sytuacją.
- No to nici z handlu. - smutno powiedział Kobas i dla potwierdzenia pierdnął.
- A ja mu na to: spierdalaj dziwolągu! - przerwał mu półprzytomny Gerdek.
- Muszę coś zmienić w swoim posranym życiu... Muszę! - płaczliwym tonem zawodził Zyga. - Chyba przestanę pić...
- Masz rację. - poparł go Kobas, zabierając obu pijakom gąsiory. Jeden rzucił Karbolowi. Pociągnęli łyka i zaczęli głośno myśleć:
- Wojna?
- Nie. Chaty nie spalone. Może jakieś święto?
- I co? Wszystkich wymiotło?
- No to zaraza.
- A gdzie trupy?
- Pogrzebane na cmentarzu. Reszta uciekła przed śmiercią.
Gerdek podniósł chwiejną głowę:
- Ano śmierć. - wybełkotał - Wczoraj taki jeden, w nocy, przyszedł do mnie i powiedział, żebym się stąd zabierał, czy coś... Więc skopałem mu ryja... Nikt nie będzie mi mówił co mam robić...
- I dopiero teraz to mówisz! - wykrzyknął Karbol - Niechybnie to zaraza! Zmarłych pochowali, a wioskę opuścili. Wracamy do wozu! Migiem!
I tu pojawił się problem. Zyga i Gerdek byli tak pijani, że nie potrafili się utrzymać na nogach. Musieli być prowadzeni przez kolegów, a że stanowili nielichy ciężar, więc i koledzy nielicho pociągali z gąsiorków. Dla kurażu oczywiście. Koniec końców, cała czwórka, gdy dotarła do wozu była już zdrowo pijana. Cudem spakowali aparaturę i gdy słońce już się kryło za horyzontem, krasnoludy wyruszyły terkoczącym zaprzęgiem. Szybko zapadał zmierzch. Cienie przydrożnych drzew stawały się coraz dłuższe, aż w końcu zlały się z mrokiem nadchodzącej nocy. Na koźle, obok Karbola, siedział Zyga ciągle jaszcze pijany, ale już zarzekający się, że nie weźmie nigdy w życiu alkoholu do ust. W pewnym momencie Karbol trącił bełkoczącego Zygę.
- Ty, patrz! - i wskazał na zagajnik gdzie spoczywał cmentarz. Po nekropolii, w mrokach nocy, pełgały ogniki. Czasami znikały za drzewami, czy też nagrobkami. Wisząca w powietrzu cisza nadawała całej sytuacji niesamowity klimat.
- A niech to, duchy, czy co? - powiedział Zyga. - Jedziemy dalej, to nie nasza sprawa.
Jechali w ciszy póki nie zrównali się z bramą cmentarza. Tym razem odezwał się Zyga:
- Ty, chyba ktoś stoi w bramie...
Razem próbowali wzrokiem przebić mrok.
- Faktycznie. - powiedział Karbol - Na Mortiis, mam już tego dość! Wreszcie dowiem się o co tu chodzi! Kobas, Gerdek! Weźcie, no trochę pochodni, a ty Gerdek nie zapomnij toporka!
Przerażony Zyga wytrzeszczył oczy:
- Chcesz tam iść?
- No.
Zyga głośno przełknął ślinę i krzyknął do tarabaniących się w wozie krasnoludów.
- Weźcie trochę samogonu!
- Miałeś przecież coś zmienić w swoim życiu.
- Ano zmienię. - z determinacją odparł Zyga. - Onuce zmienię.
Zeskoczyli z kozła i przeszli na tył wozu, gdzie ledwo uniknęli bliskiego kontaktu z wyrzucanymi pochodniami, toporem i chochlą. Po chwili z wozu wyskoczyła reszta pasażerów, oprócz Tobiego, oczywiście. Gerdek w starym pogiętym hełmie na głowie, a Kobas z chochlą i gąsiorkiem samogonu.
- Kogo bijemy? - spokojnie spytał ten ostatni.
Karbol pokrótce wyjaśnił jak się mają sprawy. Zapalili pochodnie i ruszyli do bramy.
Zatrzymali się parę kroków przed tajemniczą postacią. Najodważniejszy z nich, Kobas, wystąpił do przodu i oświetlił sylwetkę nieznajomego. Był ubrany w jakieś łachmany, cały uwalany w ziemi, a twarz miał jakby we wrzodach. Śmierdział zgnilizną.
- Pewnie jakiś ozdrowieniec co ukrywa się w grobowcach. - wysunął hipotezę Karbol, - Co tu się dzieje? - zapytał obcego. Ten milczał, wodząc oczami po zarośniętych twarzach krasnoludów.
- Co, zapomniałeś języka w gębie? - nerwowo spytał Zyga.
- Spokój! Pewnie jest w szoku. - wyjaśnił Karbol. - Możesz nam wyjaśnić co tu się dzieje?
Obcy milczał. W końcu podniósł rękę i gestem kazał im odejść.
Ruchy miał bardzo sztywne. Gerdek sapnął ze złości.
- Nikt mi nie będzie mówił co mam robić. Kobas jesteś najbliżej, walnij go chochlą!
Kobas nie zastanawiając się ani chwili wykonał polecenie. Obcy nie zareagował chociaż dostał w twarz. Powoli odpadł mu nos. Krasnoludy stały przez chwilę zdziwione. W końcu Zyga nie wytrzymał i parsknął śmiechem:
- Kinol mu odpadł! - i zaczął się tarzać po ziemi. Reszta krasnoludów poszła za jego przykładem. Nagle rozległ się poważny głos Kobasa:
- Chłopaki, patrzcie! - i oświecił twarz obcego. W miejscu gdzie jeszcze przed chwilą miał nos, wiły się teraz białe robaki. Obcy spokojnie lustrował twarze swoich napastników.
- Trup! - jęknął Zyga.
- Zombi, martwiak! - dołączyli inni.
- Co tu się dzieje? - za ich plecami rozległ się donośny męski głos. W blasku pochodni wkroczył wysoki chudy mężczyzna o bladej, poznaczonej bliznami twarzy, blond długich włosach i spokojnych bezuczuciowych oczach. Ubrany był w czarny lub granatowy płaszcz. W ręku trzymał długi miecz.
- Cleritus? - spytał szef krasnoludów.
- Karbol?
- We własnej osobie. Co cię tu sprowadza?
- To co zawsze. - ponuro odparł Cleritus. - Śmierć. Mógłbyś mi wyjaśnić o co tu chodzi.
Karbol, w krótkich zdaniach, opowiedział o wsi i cmentarzu. Trup trwał niewzruszony przy bramie. Gdy Karbol skończył. Cleritus kiwnął głową i podszedł do trupa. Rozbił mu mieczem czerep i powiedział:
- Już dawno byłeś martwy - i przestąpił bramę cmentarza.
- Chodźcie - zwrócił się do krasnoludów. - Teraz to już prawdziwy trup.
Krasnoludy z lękiem poszły za nim.
Szli między grobami. Wspinali się na pagórek skąd biła jasna poświata. Mijane mogiły były równie różnorodne jak domy we wsi. Jedne stare, przykryte żółtą ziemią i polnymi kwiatami, inne nowe i zadbane. Wszystkie, w pomarańczowych blaskach pochodni, sprawiały upiorny widok. Zyga, który od początku obserwował Cleritusa, zagadał Karbola:
- On jest jakiś dziwny.
- Cleritus? Tak, to żyjąca śmierć. Nieobliczalny, bezlitosny i okrutny. Nie ma żadnych uczuć. Trochę jest podobny do mnie... - z dumą powiedział Karbol.
- W czym?
- Miał problemy z kobietami. Jedna z nich zdradziła go z przyjacielem, zamordował ją. Mówi się, że kiedyś zakochał się w wampirzycy, ale widząc, że przez to nie stanie się żyjącą śmiercią też ją zabił...
- Co tam mruczysz Karbolu? - spytał, nie odwracając się, Cleritus.
- Nic, nic. Opowiadam o tobie.
Cleritus nie odezwał się. Im bliżej byli szczytu, tym mogiły częściej przechodziły w grobowce rodzinne i wielopokoleniowe. Do ich uszu zaczęły dolatywać fragmenty zniekształconej rozmowy.
- Dziesięć.
- Dwadzieścia.
- Pass.
- Bierz.
- Swoje.
- ...
- Meldunek 80.
- No, kurwa, nie ugram!
Wreszcie Cleritus i krasnoludy wdrapali się na szczyt pagórka. Tam, w świetle naftowej lampy, na grobie, trzy postacie grały w karty. Dwie z nich były rozkładającymi się trupami o szczątkowym umięśnieniu, a trzecią był ów młodzieniec skopany przez Gerdka.
- Co my tu mamy? Pan Śmierć gra w karty z truposzczakami. Czyż to nie jest złamanie reguł? W Księdze Mortiis jest przecież napisane: "co jest martwe, ma być martwe na wieki". A tu co? Pewnie jakieś machlojki?
Pan Śmieć, który poderwał się jak tylko zauważył Cleritusa, zaczął się tłumaczyć:
- Jestem tu od niedawna... od kilku miesięcy... Nie mam jeszcze wprawy... Zabijam ciało, ale nie wiem jak wyciągać duszę... Staram się, robię co mogę i w ogóle.
- Kim on jest? - spytał Cleritusa Gerdek.
- Śmiercią. Cały świat podzielony jest na regiony. Każdy region ma swoją śmierć. Ten jest tu nowy. Nie wiem co się stało ze starym Panem Śmierć...
- O rany... - bąknął Gerdek.
- Co się stało?
- Skopałem mordę śmierci.
- Co?! - wrzasnęli wszyscy zebrani oprócz Pana Śmierci, który pokornie spuścił głowę.
- Przylazł do mnie wczoraj i chciał coś mi zabrać, więc skopałem mu ryja...
- Czy to prawda? - Pan Śmierć smutno przytaknął.
- Ale jaja! - zaśmiał się Cleritus. - Wiem już w czym twój problem. Boisz się śmiertelnych i wszystko próbujesz załatwić sam, nie posługując się nimi. To w ten sposób wypłoszyłeś całą wioskę. Twoim największym błędem jest też to, że ukazujesz się swoim ofiarom. Powinieneś wnikać w przedmioty, ludzi, choroby, zwierzęta, słowem we wszystko co może zabić. Działaj przez te rzeczy, budź w nich rządzę śmierci! Patrz, to jest mój miecz. Spróbuj w niego wniknąć...
Postać Pana Śmierć zaczęła się rozmywać. Zanim zupełnie znikł zdążył jeszcze powiedzieć:
- To proste...
Gdy Pan Śmierć rozpływał się w powietrzu, Cleritus szybko odwrócił się i błyskawicznym cięciem przeciął Zygę na pół. Krasnoludy warknęły i rzuciły się na niego.
Ruchy Cleritusa były niesamowicie szybkie, a jego sylwetka rozmywała się za błyskawicami cięć miecza. Następny zginął Karbol. Jego głowa potoczyła się pod nogi dwóch nieruchomych trupów. Cleritusa, który właśnie wychodził z zamaszystego cięcia zaatakował mały Kobas. Człowiek syknął, gdy poczuł ból w boku gdzie trafiła go chochla krasnoluda. Wziął potężny zamach i spuścił miecz na przeciwnika. Ostrze z niemiłym trzaskiem rozłupało czerep krasnoluda i ugrzęzło w kręgosłupie. Cleritus widząc Gerdka biorącego zamach swym toporem, odskoczył na bok wciąż trzymając uwięziony w ciele Kobasa miecz. Topór zarył w ziemię, a Kobas zaczął bezwładnie osuwać się. Cleritus jednym kopnięciem oswobodził swoją broń i w momencie gdy Gerdek znów unosił topór, pchnął go w serce. Gerdek wypuścił swoją broń i runął na plecy uderzając głową w nagrobek. Cleritus oczyścił miecz o brodę Zygi i schował go do pochwy. Obok zmaterializował się Pan Śmierć. W jego oczach błyszczała radość i podniecenie.
- Podobało mi się! - powiedział z chrypką w głosie. - To jest świetne! Już wiem jak wyciągać duszę. Dziękuję ci. - Pan Śmierć rozejrzał się po pobojowisku.
- Ale to chyba byli twoi przyjaciele...
- Nie mam przyjaciół.
Pan Śmierć spojrzał na niego zdziwiony.
- Wiesz Cleritusie, jesteś na najlepszej drodze by stać się jednym z nas. Mortiis widzi nawet w tobie Władcę Śmierci. Nie zmarnuj tego. - Pan Śmierć pstryknął palcami i dwa stojące trupy osunęły się na grób.
- No cóż, żegnam. - i znikł.
Cleritus wziął stojącą na grobie lampę i niczym duch zszedł z pagórka. Cmentarz utonął w kojącym mroku nocy...
* * *
Słońce powoli wschodziło zza lasu. Do nocnego cykania świerszczy dołączyły głosy dziennych ptaków. Głodny koń zszedł z drogi by poskubać zieloną, pokrytą nocną rosą trawę. Poderwał nagle łeb, gdy usłyszał wrzask:
- Śpyrtu i kurcaka!

Autor opowiadania: Olaf - Wojciech Świdziniewski
Białystok 13-17 grudnia 1996r
WINLAND WINLAND
biuro@intechspiration.com, www.intechspiration.com
Id dokumentu
WINLAND