Kineth Kurganson siedział zamyślony na szczycie jednej z wież Zhufbar. Powoli i z niejakim namaszczeniem nabijał swoją wiekową fajkę. Był stary i zmęczony. Ciągłe bitwy w podziemiach i na powierzchni, pozostawiły nie zatarte piętno na jego pobliźnionym ciele i duszy. Jego życie było ciągłym pasmem walk, a pamiętał je wszystkie. Jak sam podliczył, na przestrzeni ponad dwustu lat, uczestniczył w trzystu osiemdziesięciu sześciu starciach, praktycznie ze wszystkimi rasami zamieszkującymi Stary Świat. Chociaż wciąż był krzepki i potrafił powalić orka jednym ciosem pięści, to czuł, że Grungni wykuwa już mu sztolnię do swojej Gromrilowej Komnaty. Tak, już czas na niego. Nawet jak na krasnoluda, w tych niespokojnych wiekach, to przeżył i tak spory kawałek czasu. Teraz był dowódcą i harcownikiem w drużynie Długobrodych z Zhufbar, a jednocześnie najstarszym krasnoludem w swojej twierdzy. Zawsze stał w pierwszym szeregu, a jego imię budziło bezradną wściekłość wśród wszystkich wrogów Dawi, jak siebie nazywały krasnoludy. Wciąż był silny i niezwyciężony, jednak czuł jak starość wkrada się w jego serce i ciało. Westchnął. Słońce łagodnie rozgrzewało jego grubą pomarszczoną skórę. Spojrzał na dół, na Bramę Zhufbar. Właśnie wracał Snori Gorson ze swojej wyprawy. Z daleka wykrzykiwał: "Zhufbar! Zhufbar! Fut-don-sak Grobi uzkul! Tuk-don Urk uzkul! Ong Ogri uzkul! Zhufbar! Zhufbar!".
- Snori Szczęściarz! - mruknął Kineth uśmiechając się do siebie i pykając fajeczką. - Usiekł czterdziestu pięciu gobasów, dwudziestu orków i, ho, ho! Jednego ogra!
Jego radość nie trwała jednak długo. Policzył wracających. Dwie trzecie grupy Snoriego została w górach. Stos pogrzebowy musiał być ogromny. Kurganson, pokręcił głową. Zabijali tylu zielonoskórych i skavenów, lecz na każdego zabitego pojawiało się dziesięciu nowych. Imperium chyliło się ku upadkowi. Zazgrzytał zębami w niemej wściekłości. Pamieć i krew! O to co zostało po prastarym Imperium.
- Lordzie Kineth? - młody głos wyrwał go z tego ponurego rozpamiętywania. Stary krasnolud odwrócił się i uśmiechnął się zachęcająco. Za nim stała grupka młodych krasnoludów. Przypomniały mu się czasy, gdy tak jak oni miał brodę miękką niczym puch na szyi gryfa.
- Siadajcie - zaprosił.
Młodzi rozsiedli się na blankach z ciekawością przyglądając się jego tatuażowi wystającemu spod podwiniętego rękawa skórzanej bluzy. Ściągnął kaftan pokazując go w całej okazałości.
- Poznajecie?
- Jasne, to wyverna - odezwał się Gutruk, najmłodszy i najodważniejszy trzydziestolatek. - Myślałem, że tylko zabójcy tatuują ciała.
- Masz rację, ale taki tatuaż nosi tylko trzech krasnoludów. To znak upamiętniający najlepszy oddział klanowych wojowników. Słyszeliście pewnie o "Bezlitosnych"?
- Oczywiście, byłeś jednym z nich.
- Tak, niewielu nas zostało: ja, Gotrek Gurnisson i król Karak Azul, Kazador. Zaczynaliśmy razem w jednym oddziale. Naszą pierwszą bitwą była odsiecz Praag w 2302 roku. Było nas szesnastu krasnoludów, wszyscy młodzi, powyżej czterdziestki. Każdy z nas wywodził swój ród w prostej linii od Kurgana Żelaznobrodego, któremu na piętnaście lat przed ustanowieniem Ludzkiego Imperium, jego założyciel, Sigmar, uratował życie. Od tej pory wiąże nas przysięga naszego przodka, karząca zawsze służyć pomocą władcy Imperium w walkach z jego wrogiem, a wtenczas Imperium najechał srogi nieprzyjaciel. Od północy nadeszły armie Chaosu, najcięższych do pokonania sług Spaczeni. Wspierała ich magia, od której potężniejsze były tylko zaklęcia Wampirzych Domen. W ciągu szesnastu lat stoczyliśmy sześćdziesiąt bitew, w większości wygranych, przy stracie tylko czterech spośród nas: Hurliga, Karbola, Ogrisona i Feregunda. Skąd tak małe straty? Po pierwsze, byliśmy najlepsi, po drugie, naszą zasadą było "nie zostawiaj wroga za plecami", więc goniliśmy uciekających, aż wszystkich wyrznęliśmy, po trzecie dowodził nami najlepiej zapowiadający się Kowal Runów, Sigeric Bezczelny, noszący na czas bitwy stalową maskę, a po czwarte mieliśmy w naszych szeregach najlepszego trębacza wśród krasnoludów, Kazadora, który jest teraz królem Karak Azul. Kazador potrafił ze swojego rogu wydobyć takie dźwięki, od których naszym wrogom jeżyły się włosy ze strachu. Dzięki tej naszej skuteczności nazwani zostaliśmy "Bezlitosnymi" i pod taką nazwą walczyliśmy dla Imperium, a i później przez następne blisko sto pięćdziesiąt lat, wśród potoków krwi, broniliśmy naszych gór. I potem przyszedł ten czas. Wracaliśmy z Josifem Bugmanem do jego knajpy, na obrzeżach Imperium. Knajpa! To dla nas była świątynia! Krasnoludzkie żarcie i browar jaki możesz sobie teraz tylko wyobrazić! Ostatnio słyszałem, że za wóz piwa Josifa, jakiś pomniejszy hrabia z Pogranicznych Książąt, kupił ładnych paręset łanów ziemi! Takie to było piwo! Nawet ostrouche, tfu!, Elfy stawiały go na równi ze swoimi winami. Teraz smaku tego ale, już nie poznacie. Bugman nigdy, i w żadnym innym miejscu, nie wyważy tego piwa. Gdybyście widzieli jego rozpacz po najeździe orków i trolli na jego sadybę. Stracił swój browar, a co najważniejsze stracił naszych ziomków, najlepszych browarników i wojowników w całym Starym Świecie. Co to było za ale!!! Wy młokosy nie znacie smaku tego piwa! Lekko korzenne, z mocą, i gładko wchodzące w gardło. To było nasze piwo! Nasze, krasnoludzkie!
Och, jak on się zbiesił, po tym najeździe zielonoskórych! Najpierw się spił do nieprzytomności, potem ogłosił list gończy za porywaczami swoich ziomków, a w końcu ruszył ze swoją osobistą krucjatą. Taki był, i jest, Josif Bugman. Lata mijały. Nienawiść rosła do zielonych. Zawsze mieliśmy na pamięci Josifowy browar, dlatego tak walczyliśmy. My, "Bezlitośni", zawsze w pamięci mieliśmy ten browar. Potem przyszły najazdy zielonoskórych, nieustanne walki. I w końcu przyszedł ten dzień, gdy Burlockowi wykradziono jego rękawicę, Rękawicę Mocy. Silniejszą niż dziesięciu krasnoludów. Potężniejszą niż Chaos i Wampirze Domeny. Jej zasada funkcjonowania podobnież była prosta. Opierała się na zasadzie działania pary. Nie za bardzo to rozumiem, ale w końcu jestem wojownikiem, a nie inżynierem. Rękawica była, i jest, najpotężniejszym artefaktem Starego Świata.... Tak, ta misja była okryta tajemnicą. Burlock kompletował armię. Armię najbardziej zaufanych wojowników. Strata Rękawicy Mocy była hańbą dla Gildii Inżynierów, i wszystkich ras walczących z Chaosem... Była oknem do zwycięstwa Chaosu. Czyhaliśmy z Burlockiem wiele tygodni przy obozie orków, gdzie podejrzewaliśmy, że spoczywa Rękawica Mocy. To był prosty, zwykły orkowy obóz, normalny jak każdy inny, o ile orki można nazwać tylko innymi. W tym decydującym dniu byliśmy świadkami starcia orków z... Nie wyobrażacie tego sobie! Z jaszczuroludźmi, legendą kontynentu zza morza, kontynentu zwanego Lustrią! To są dopiero przeciwnicy! Jad na językach, niesamowita krzepa, zimna krew... Było nas sześćdziesięciu; Zabójcy z dowódcą Snori Wulfhere, Długobrodzi Ordgara Turgeissona, "Bezlitośni", dwudziestu Grzmotowojów i Burlock. Przeczekaliśmy, aż bitwa między zielonoskórymi i jaszczuroludźmi rozgorzeje na dobre. Wtedy wkradliśmy się do obozowiska. Dotarliśmy do lepianki Azhaga, wtedy jeszcze pomniejszego Szefa zielonoskórych, gdy nagle z boku natarły na nas Kroxigory, potężne jaszczury poruszające się na dwóch łapach, uzbrojone w wykonane z brązu, zębate tasaki. Snori na czele swoich Zabójców rzucił się do ataku. Zaraz potem, z drugiej strony, zaatakowała nas goblińska jazda. Grzmotowoje oddali dwie salwy i goblińskie wilki, podwijając ogony, uciekły gdzie pieprz rośnie. W tym czasie Burlock odnalazł swoją Rękawicę. Na szczęście była nieuszkodzona. Jeszcze wiatr do końca nie rozwiał dymu po salwach Grzmotowojów, gdy w naszą stronę ruszyły Czarne Orki. Jedną szarżą zmiotły z powierzchni naszych strzelców i starły się z "Bezlitosnymi". Cóż to był za bój! Porykiwania zielonych, łomot broni uderzającej o pancerze, śpiew rogu Kazadora, przekleństwa i jęki rannych. Piekło! Gdy wytrzymaliśmy pierwszą szarżę Czarnych Orków, wiedzieliśmy, że nie dadzą nam rady. Było ciężko, ale wciąż mieliśmy nadzieję, że zwyciężymy i ujdziemy z życiem. Wtedy pojawił się Azhag. Najpierw ogromny cień przesunął się nad nami. Wyverna! To była pierwsza bitwa Azhaga dosiadającego wyverny. Spadł niczym burza, rozgromił Długobrodych, żaden z nich nie uszedł z życiem, i ruszył na Burlock'a. Burlock uchylił się przed zębatą paszczą skrzydlatego jaszczura i chwycił go swą Rękawicą Mocy za szyję, chcąc go udusić. Potwór rzucał się na boki, a z jego grzbietu Azhag, miotając przekleństwa w swoim paskudnym języku, próbował toporem dosięgnąć Damminson'a. Nasz inżynier był w ciężkim położeniu. Na szczęście Snori wykończył Kroxigory i z resztką swoich Zabójców uderzył na Azhaga z flanki. Myśmy przegnali Czarnych i siłą rozpędu wpadliśmy na oddział Wielkich Chłoptasi. Gdy się z nim zwarliśmy, na naszą flankę uderzył regiment zwykłych orków. Było ciężko. Już zaczynaliśmy śpiewać swoją pieśń śmierci, gdy nieoczekiwanie nasi przeciwnicy wycofali się. Zostaliśmy sami na pobojowisku. Rozejrzałem się dookoła. Nad trupem wyverny stał Burlock i trzech Zabójców, między innymi Snori. Azhag uciekł, pociągając za sobą większość armii zielonoskórych. Musieliśmy się spieszyć. W naszą stronę zaczęły się kierować oddziały jaszczuroludzi, a nas była garstka. Straciliśmy dwunastu Długobrodych, dziewięciu Zabójców i cały oddział Grzmotowojów. "Bezlitosnych" zostało sześciu. Wśród zabitych był Sigeric Bezczelny, pokonany w pojedynku przez dowódcę Czarnych Orków. Cudem uszliśmy z pola walki. Jaszczuroludzie nagle stracili zapał do walki i wycofali się. Wróciliśmy tu, do Zhufbar. Kazador został wybrany królem Karak Azul, a my rozwiązaliśmy nasz oddział. Gotrek został Zabójcą, ja objąłem dowództwo po Ordgarze nad Długobrodymi z Zhufbar. Na pamiątkę tej bitwy, ci co ocaleli, naszą na prawym ramieniu tatuaż z wyverną. Niewielu już nas zostało. Tak jak wspomniałem, tylko trzech. Tylko trzech... Stary krasnolud pokiwał ze smutkiem głową, pykając ze swojej fajki. Po jego pobrużdżonym policzku spłynęła gruba łza. Młode krasnoludy patrzyły na niego z dzikimi płomieniami w oczach.
- Dziękujemy, Ojcze - wydukał przez ściśnięte gardło Gutruk. - Dziękujemy za opowieść. Pamiętamy ją i będziemy głosić wszystkim klanom.
- Pamięć nie krew, szybko nie krzepnie - powiedział Kineth. - Nieście w sercu te słowa. Pamięć i krew tworzą duszę i serce prawdziwego krasnoluda.
- Pamiętamy to Ojcze - chórem odpowiedzieli młodzi i opuścili wieżę.
Kineth samotnie patrzył na zachodzące słońce.
- Pamięć i krew, pamięć i krew - mruczał do siebie.

Autor opowiadania: Olaf - Wojciech Świdziniewski
Białystok 22 grudnia 2000r
WINLAND WINLAND
biuro@intechspiration.com, www.intechspiration.com
Id dokumentu
WINLAND