1. Jak się zaczęła twoja przygoda ze średniowieczem?
Hmmm... Opowieść to długa, a jej początki w pomroce dziejów giną... Gdy miałem jakieś trzy latka, moja babcia - zapalona polonistka - opowiedziała mi przy okazji gotowania obiadu o bitwie pod Grunwaldem. Ustawialiśmy nawet wojska, w których rolę Krzyżaków - z racji braków zabawkowych - grali moi wierni plastikowi indianie, zaś strony polskiej - wszystko co najlepsze w szafce zabawkowej było: Zawisza Czarny, książę Konrad Mazowiecki... Miałem nawet takiego śmiesznego Witolda z dwoma mieczami na tarczy (ale czemu te dwa miecze na tarczy?...). Tak, rycerzem chciałem być od trzeciego roku życia, i to rycerzem w pełnym tego słowa znaczeniu. Potem opowieści o Don Quijocie, Wołodyjowskim, Skrzetuskim... Dwa ostatnie nazwiska są może nie do końca średniowieczne, lecz zaraz wyjaśnię, po co je tu przytaczam. Otóż gdy Babcia - na fali wpajania wnuczkowi patriotyzmu polskiego - opowiadała mi o obronie Jasnej Góry (miałem jakieś 5 latek), wykorzystać chciała okazję do nauczenia mnie pacierza. Modliliśm się więc razem z ks. Kordeckim, ale w pewnym momencie mały Michałek, wiercąc się niespokojnie, powiedział: "Babciu, to teraz niech się ksiądz Kordecki sam pomodli, a ja pójdę na wały...". No tak, pewne zapędy - dość teraz widoczne - miałem już od maleńkiego... Jak każdy dobry rycerz, wyrosłem oczywiście ze środowiska RPG. Najpierw stary, dobry Warhammer (ortodoksyjnie prowadzony przez 5 lat), potem - już na fali 'przełomu średniowiecznego' - systemy autorskie i w końcu Vampire: the Dark Ages. Ten ostatni zbiegł się w czasie z naszym - moim i mojej żony, Asi - wstąpieniem w poczet poddanych Xięcia Wszebora... Do Draconii przywiódł nas w AD 1999 - mogę to stwierdzić z czystym sumieniem i wiarą w przeznaczenie - palec Boży. Rozglądaliśmy się za jakimkolwiek bractwem rycerskim, i jeden ze znajomych - szczęśliwiec, mający tych lat kilka temu dostęp do sieci - przyniósł nam wydrukowaną na kolorowej drukarce stronę ówczesnej jeszcze Smoczej Kompanii. Mogła to być jakakolwiek inna strona, i mogliśmy trafić w najgorsze bagno - los chciał inaczej, za co mu dzięki dziś składamy. Cóż, zadzwoniliśmy pod podane telefony kontaktowe i tak zaczęła się nasza ze średniowieczem przygoda...

2. Jak wspominasz czasy rycerskie w Smoczej Kompanii? I czy brałeś czynny udział w inscenizacji bitwy pod Grunwaldem?
Hmmm, Smocza Kompania... Chciałbym móc powiedzieć że wspominam je w ogóle, ale... Gdy po raz pierwszy zjawiliśmy się na treningu żeby dowiedzieć się co i jak, to jeszcze była to Smocza Kompania - pierwszy prawdziwy sparring odbyłem już w Draconii... Owszem, przybyliśmy w momencie przełomu, i śmiemy uważać się za pierwsze prawdziwe Dzieci Smoczycy. Grunwald - a i owszem, miałem przyjemność być tam nawet dwukrotnie. Pomimo pewnych zgrzytów organizacyjnych, całą imprezę wspominamy dość radośnie. Pierwszy nasz Grunwald był zarazem Asi i moim pierwszym wyjazdem w karierze 'rycerskiej', na drugim zaś Draconia pokazała się już w pełnej krasie - kosz mięsiwa, hektolitry wina, garniec smalcu, kopa jaj... Bez przesady, mogę poświadczyć osobiście. Sama inscenizacja grunwaldzka jest dość... ciekawa. Po pierwsze ze względu na rozmach imprezy, po drugie na galaktyczną różnorodności ludzi i stylów walki, jakie można tam spotkać. Jako że reguła jest właśnie 'inscenizacyjna', to trzeba hamować tam co poniektóre zapędy wojownika - niezbyt łatwa rzecz w zgiełku walki, a plecki przeciwnika nas kuszą, oj kuszą... Warto być tam choćby dla samego dreszczu walki (mnie osobiście adrenalina aż zatykała) i - nieco weselej - by przyjrzeć się, na ile różnorodne mogą być sposoby interpretowania kanonów mody obozowej i uzbrojenia XV-wiecznego, o ile rozumiesz co mam na myśli...  Tak, Grunwald jest zdecydowanie pouczający, bo daje wyczucie - pokazuje na ile sprawdza się w praktyce i na tle innych to, co zwykliśmy w swym wąskim gronie nazywać 'historycznym' i 'właściwym'.

3. Co najbardziej ci się podoba w Draconii, a co chciałbyś zmienić?
Na pewno sama struktura Księstwa. Niewiele chyba organizacji - tych o których słyszeliśmy przynajmniej - przybrało ustrój feudalny, a przyznać muszę, że jego korzyści trudno byłoby nawet na łamach tego listu wymienić. Feudalizm definiuje z góry cały kształt Księstwa, jego cele, rolę poszczególnych poddanych Księcia - słowem, wszystko. Nie musimy po prostu obawiać się bezczasowych zawieszeń naszej działalności w niebycie, bo księstwo feudalne powinno być - i jest zresztą - organizmem samowystarczalnym; zasadza się to w tym po prostu, że nie musimy żyć od bitwy do bitwy, jak to ongiś bywało - za 'bycie Drakończykiem' uważamy dosłownie każdy moment, w którym wypełniamy polecenia Księcia. Zaletą jest też to, że nie mamy najmniejszego nawet problemu z 'samowolą' - w społeczeństwie stanowym każdy doskonale zna swoje miejsce. Kolejną z nich jest łatwość w podejmowaniu decyzji, od najbłahszych począwszy a na sprawach gardłowych skończywszy - jeden głos jest decydujący, i tyle. Dobrze znamy pułapki wrażej demokracji, i nigdy już tej przekupki w nasze progi nie wpuścimy... Dalej, różnorodność. Staramy się forsować model księstwa i organizacji gdzie nie każdy jest tylko wojownikiem. Oczywiście, zbrojni są potrzebni, i dużą część nowych rekrutów właśnie dreszcz walki do nas przyciąga, ale zachęcamy ich, by z czasem rozwijali bądź odkrywali w sobie nowe talenty i zainteresowania w ramach Księstwa. Mamy więc u siebie nie tylko książęcych grajków, ale i sporą grupę rzemieślników - wytwórczość idzie co prawda głównie na potrzeby wojenne (a więc kolczugi, lamele, przeszywanice, tarcze etc.), ale od niedawna pojawił się w Draconii też przemysł 'lekki', zajmujący się tak meblami czy odzieniem, jak i przedmiotami zbytku w postaci choćby biżuterii. Poza zainteresowaniami manualnymi, każdy ma oczywiście też swojego 'konika' - dziedzinę wiedzy, którą zgłębia w zaciszu domowym, owocami pracy swojej dzieląc się z innymi ku ich pożytkowi i Księstwa większej chwale... I z pewnością sama atmosfera. Nie spotykamy się tylko w ramach wyznaczonych przez Draconię, więc krąg poddanych Księcia jest zarazem kręgiem bliskich znajomych i przyjaciół. Trudno byłoby nawet te dwa od siebie oddzielić, bo nawet na ulicy do naszego Suwerena zwracamy się per "Książę"... Co zmienić chciałbym? Hm... Książę w swej łaskawości pozwolił mi napisać prawdę, i tak też uczynię. Jeśli już coś, to zmienić chciałbym in plus, to jest to poziom jakości naszej rekonstrukcji historycznej. Wciąż nie jesteśmy dość dobrzy w tym co robimy, nieustannie widzę mankamenty czy to stroju, czy uzbrojenia lub biżuterii nawet... To, co niedawno uważaliśmy za wielki krok naprzód - na przykład zupełne odejście od szycia maszynowego na rzecz ręcznego - wydaje się być teraz rzeczą tak oczywistą, że aż dziwne jest mówienie o tym.
Poza tym wciąż czuję - i to nie ja tylko - niedosyt kultury dworskiej. Rodzi się ona co prawda w Draconii już od lat trzech z okładem w bólach i trudach, ale to wciąż mało... Szczęściem zaczynają już wchodzić nam w krew tradycje i zwyczaje, powoli z 'narzuconych' stają się one 'nasze'. Tak, jeśli w coś winniśmy inwestować, to w kulturę właśnie - życie obozowe wszystkim już obrzydło, pora na coś naprawdę wielkiego i znacznego. Nie przeczę, że niekwestionowanym ideałem jest tu protokół Dworu Basileusów... A poza tym - szczególiki. Te, w których tkwi przysłowiowe licho, te same, które składają się na cały obraz życia. Czyli rzeczy porządnie uszyte i wykończone, zachowanie adekwatne do stroju i statusu (i vice versa) i brak nawet najdrobniejszych anachronizmów - ot, chociażby feudalna bielizna. Rzecz - wydawać by się mogło - ciału najbliższa, a więc najważniejsza, a jednak... nie zawsze taka jak być powinna. O innych już elementach stroju nie wspominając.

WINLAND


4. Nawiązując do twojej odpowiedzi: czym się bardziej czujesz - wojownikiem czy też rzemieślnikiem?
Nie sądzę, bym był w stanie jakkolwiek rozgraniczyć te dwie sfery moich zainteresowań, ale... spróbuję. Rzemiosło jest czymś, czym zajmuję się raczej periodycznie, gdy akurat najdzie mnie ochota. Idę wtedy do pracowni, siadam z narzędziami, i zaczynam działać. Czasem, gdy mam akurat nastrój, potrafię w zasadzie całe dnie spędzać nad taką czy inną pracą. Kiedy indziej znów nie zaglądam do mego warsztatu przez całe tygodnie - bo po prostu nie 'czuję' pracy . Co do wojowania - prawda, nigdy nie zdarzyło mi się odmówić zaproszenia do walki. nie było jeszcze takiego przypadku, bym był zbyt zmęczony lub nie miał nastroju... Jeśli tak na to patrzeć, to na pewno mam w sobie więcej z wojownika niż rzemieślnika. Z drugiej strony jednak zajmowanie się wyłącznie walką jest płytkie i po prostu nienaturalne. Przecież świat nie składa się wyłącznie z pół bitewnych, i ograniczanie swojego życia do spotykania się w dwóch liniach po przeciwnych stronach pola to zwykła krótkowzroczność.
Walka to moje życie i natchnienie, ale nie mógłbym przecież walczyć wiedząc, że nie mam mojej żony, namiotu, suto zastawionego stołu i całej reszty życia, do których mogę wrócić. Wrócić i nadal czuć się rusińskim wojem, wracającym nie do namiotów ze śpiworami, latarek i plastikowych butelek, ale do zapachu ogniska, bulgoczącej w kociołku strawy, miękkich owczych skór i solidnej drewnianej ławy. Gdybym nie miał tego wszystkiego, tego, co jest podstawą - jak miałbym czerpać radość z bitwy?...

5. Co czujesz jak wygrywasz, a co jak przegrywasz bitwę?
Hah... Szczerze mówiąc i jedno, i drugie ma w sobie coś... niemiłego. Oczywiście że walczę żeby wygrać - to przecież całkowicie naturalne - ale nawet gdy wygrywam, to myślę sobie "Już po wszystkim, koniec miłego". Ważniejszy dla mnie chyba jest sam dreszcz walki, a nie jej wynik. Jeśli coś naprawdę się liczy, to jest to styl w jakim się zwycięża lub ginie. Nie ma nic gorszego niż otrzymanie ciosu w plecy - tak zabitych wojowników zawsze, ale to zawsze można było podejrzewać o to, że po prostu odwrócili się do wroga plecami i uciekali... Wolę poza tym zostać zaszczutym przez całą sforę wrogów i w końcu powalonym, niż lec w walce pojedynkowej, gdy wiem, że po prostu zawiodłem, że nie byłem dość dobry. Przegrana jest mimo wszystko zawsze gorzka, to takie niemiłe ukłucie zawiedzionej dumy i - bądź co bądź - pewności siebie. Wygrana - to słodycz bycia jedynym, który stoi jeszcze o własnych siłach... To trzymanie się prosto, mimo że pancerz gnie do ziemi, to rzucenie kolejnego wyzwania, mimo że wiesz, że nie masz już sił by dźwignąć broń... Tak, wygrana to walka aż do końca - wrogów albo swojego - i bycie ostatnim, który schodzi z ubitej ziemi...

WINLAND


6. Co sadzisz o naszej wspólnej zabawie w Midgard? Co ci się podoba a co byś zmienił?
Zacznę od tego, że w ogóle pałam sympatią do wszelkich form 'działalności średniowiecznej', które nie skazują bractw na samotność i działanie 'na pusto'. Dlatego tez i sam pomysł "zabawy w Midgard" podoba mi się po prostu bardzo. Podoba mi się przede wszystkim ilość stron w zabawie - pozwala to na dużą ilość manewrów stricte politycznych, niemożliwych do wykonania przy prostym konflikcie 'jeden na jeden'. Prosta mapa, znikoma wręcz ilość bitew koniecznych do zajęcia ziemi - czyni to wojny po prostu dynamicznymi... Aż się chce walczyć!
Ale... Wojna to nie wszystko, to w zasadzie tylko wierzchołek góry lodowej. Wiele spraw, jak mi się zdaje, należałoby uregulować. Prawa zwyczajowe na przykład to dobra rzecz - równie trwała i dobra jak każda prowizorka - ale trochę krótkowzroczna i dająca mało możliwości. Poza tym praw zwyczajowych nie da się z góry ustalić, i zazwyczaj niewiele mają wspólnego z rozsądkiem - są to raczej precedensy powstałe na potrzebę chwili, czasem zupełnie niesłusznie przykładane do spraw zupełnie innej skali...
Być może jest to myślenie, jak byśmy to dziś nazwali, 'globalistyczne', ale jednolite prawa to rzecz bardzo użyteczna (starczy chociaż reguły bitewne wspomnieć - jedna reguła eliminuje problem 'domawiania się' co do zasad). Tyle że aby uchwalić jednolite prawo, trzeba silnego władcy...

7. Jak chciałbyś aby wyglądała granica Draconii Czarnej?
Ach, więc jednak i polityka. Niestety, nie tylko od moich (i wszystkich innych Xięcia wojów) dobrych chęci zależy ziem naszych zasięg. A może i dla co poniektórych stety...  Polityka nasza zagraniczna (w tem i granic kształt) i wszelkie o niej mówienie do Xięcia Draconii należą i - jakkolwiek by było - nie moją rzeczą z gęby cholewę robić i o rzeczach prawić, które nie w mej gestii leżą. Zapewniam jednak, że gdziekolwiek nam Xiążę tę granicę na mapie wytyczy, tam ją i ustalimy...

8. Co na to twoja rodzina? Na twoje nietypowe hobby?
Nie mógłbym z podniesioną głową powiedzieć, by kiedykolwiek wyrażali jakieś obiekcje. Na początku było to raczej niedowierzanie - co, znów coś dziwnego znalazłeś? i kiedy ci minie? pieniędzy ci nie szkoda?... Potem powoli, bardzo powoli, zaczęli się przekonywać... Aż w końcu wspierać nas, na ile tylko mogli, i ośmielę się stwierdzić, że bez ich pomocy nigdy nie osiągnęlibyśmy tego, co mamy... Sytuacja moja jest na tyle korzystna, że 'moja' to 'nasza' - moja i mojej pięknej Pani oraz małżonki - Joanny z Brochowa. Jako że obydwoje równie głęboko siedzimy w średniowieczu i wspieramy się wzajemnie, nie ma chyba nikogo, kto od naszych zainteresowań mógłby nas odwieść...

WINLAND


9. Co byś doradził powstającym młodym bractwom?
Ha... To mi pytanie, dalibóg! Co też uznałbym za tę jedyną radę? No, może nie tak jedyną... Wystrzegać się półśrodków. Kompromisy potrafią zabić całego ducha rekonstrukcji historycznej, i to jest niestety fakt. Albo jest się tym wikingiem, rusinem czy innym normanem, albo nie - i tyle. Nie ma tu miejsca na ulgi, przymykanie oka czy ułatwianie sobie życia takimi lub innymi anachronizmami czy używanie np. cieńszej blachy, bo "tak lżej i wygodniej, a i tak tam a tam uderzać nie wolno". Nie liczy się to, co sami o sobie myślimy, ale fakty, porównanie ze wzorcem podstawowym, czyli źródłami historycznymi. Szukać wzorów, ideałów. Nie ma co kadzić sobie, że "wikingowie to byli biedni i brudni, a i my też wyglądamy tak nie za olaboga - czyli jest akurat". Poprzeczkę zawsze należy stawiać tak wysoko, żeby ledwo, ledwo dać radę się nad nią wyrobić - praktyka wykazuje, że nasze dokonania zależą nie od naszych możliwości, ale od tego, czego się oczekuje od nas. Potrafić to, czego często nie potrafią nawet najmędrsi: patrzeć na siebie od czasu do czasu z boku. Nie zachwycać się tym, co już jest, ale ciągle spoglądać w przyszłość, ku temu, czego jeszcze braknie. A z tym wiąże się kolejny i ostatni zarazem punkt, czyli... Nie upadać na duchu i nie marudzić. Człowiek jest stworzeniem ze swej natury leniwym, i zawsze woli wykręcić się takim czy innym kłamstewkiem niż przysiąść i wziąć się do roboty. Zbyt często słyszy się "Nie, to nie dla mnie", "Ile to nam jeszcze brakuje do tych to a tych...", "Nie przesadzajmy z tą dokładnością" albo "Ale przecież my się tylko bawimy". Tak, zawsze łatwiej jest coś zasmęcić i spuścić nos na kwintę niż zgrzytnąć zębami i robić. Na początku każdemu wydaje się że nie ma nic (albo jeszcze mniej) i nigdy nie będzie miał tyle co taki to a taki. Tak samo myślałem i ja trzy lata temu, wstępując w szeregi poddanych Xięcia Wszebora...

10. Przedostatnie pytanie będzie z innej beczki: Jakiej muzyki słuchasz?
O, to będzie długa odpowiedź... Ale postaram się ją w miarę skrócić. Spektrum muzyki, której słucham, lubię słuchać, z którą mógłbym się identyfikować - zaczyna się gdzieś na poziomie chorałów gregoriańskich. Po prostu przepadam za muzyką kościelną, chorały więc i kanon prawosławny są stałymi gośćmi na moich półkach.  Dalej... Mozart; Mozart z jego porywającym Requiem, które - przyznać muszę - jest też moją ulubioną mszą gregoriańską. Z pewnością M. Mussorgski i jego "Obrazki z wystawy" - arcydzieło XIX-wiecznej Rosji carskiej. Opera - choćby Moniuszko. Rock opera -"Jesus Christ Superstar", absolutny kamień milowy w historii muzyki. Oczywiście najróżniejsze grupy czy to grające ortodoksyjnie, czy też zainspirowane tylko muzyką 'z okresu' - sztandarowy jest tu Corvus Corax... A potem - 'im dalej, tym mroczniej i ciężej'. A więc poczynając od starego zacnego rocka i heavy metalu, przez power, industrial, gothic i black, aż po gatunki dla których nazw jeszcze nie wymyślono - szeroko rozumianą muzykę 'alternatywną'. Ostatnio otchłań dekadencji muzycznej zawiodła mnie ku zespołom albo zupełnie już podziemnym, albo 'ze stron dalekich' - nie ma co ukrywać, potencjał muzyczny zza Buga jest ogromny! Nie mogę też nie wymienić tu mego ulubionego zespołu gothic rockowego z Czech - "XIII. Stoleti". Długo byłoby wymieniać, bliżej zainteresowanych zapraszam do korespondencji prywatnej...
11. I ostatnie pytanie: Co sadzisz o filmie ,,Dwie Wieże''?
O "Władcy Pierścieni" napisano już tak wiele, że pozostaje skwitować film krótko: wyborny. Może i jestem w stanie zgodzić się z zarzutami, że z oryginału może i niewiele tam zostało w porównaniu do książki, ale najważniejsze jest to, że "Dwie Wieże" tworzą spójną całość z pierwszą częścią ekranizacji. Film ogląda się wybornie, nawet mimo że być może nie jest tak dynamiczny i zaskakujący jak "Drużyna Pierścienia"; co tu dużo mówić, zdecydowanie najlepszy film fantasy od czasów "Willow"...
...No i ta orkowa falanga...

Autor: Thorolf
WINLAND WINLAND
biuro@intechspiration.com, www.intechspiration.com
Id dokumentu
WINLAND