Facebook
Twitter
YouTube
Bractwo Historyczne WINLAND


WINLAND

WINLAND HISTORIA CZĘŚĆ IV

KONKURSY
W dawniejszych czasach odbyły się trzy konkursy z nagrodami. Aby pamięć o owych konkursach nie zaginęła, poniżej został przedstawiony pierwszy.

I KONKURS NA NAJLEPSZE OPOWIADANIE
Lewa strona: Numery są przyporządkowane zgodnie z datą nadesłania pracy na konkurs. Prawa strona: Liczba oddanych głosów.
4. Ulotka dodawana do średniowiecznych kondomów autor: Sławoj - liczba głosów - 85
ZWYCIĘZCĄ PIERWSZEGO KONKURSU WINLANDZKIEGO ZOSTAŁ SŁAWOJ.
GRATULACJE!
Chcielibyśmy również podziękować wszystkim pozostałym uczestnikom.
Dziękujemy bardzo!
Nagrodą jest ten oto topór turniejowy:

WINLAND historia część IV

Był kiedyś gród warowny, gdzieś w zakolach rzeki Pilicy przyszło mu się rozsiąść. Potężny był zaprawdę, przyćmiewał wszystkie w okolicy. To była jego zguba. Wielu zasiadło podług wałów, trudniąc się rybołóstwem, kaletnictwem czy inszymi profesjami, tylko blichtru dodając warowni wspaniałej. Zazdrościli przeto inni panowie, zagrabić włości przednie chcieli. Im również nie dane było. Gniew Bogów sprowadzili na siebie za wszczynanie bratobójczych rozrachunków. Warownia wspaniała padała długo, lecz jej wojska atakowały jedynie o zmroku, zawsze zbierając swych rannych i zabitych, tak, że nikt z ich wrogów bezcześcić trucheł pokonanych nie mógł. Osaczeni, nie mogli spodziewać się znikąd pomocy, choć swej skóry tanio sprzedać nie pozwolili. Plemię to wykrwawiało się, lecz nadal stało mężnie na swym grodzie, na swej ziemi, broniąc dobytku przed zajadliwymi sąsiadami. I przyszedł dzień, gdy bogowie pokarali łasych na złoto sąsiadów wielką powodzią, dając pokój tym samym wspaniałej warowni. Radość grodzian była wielka, świętowali łaskę bożków przez bity tydzień, zapominając się w rozpuście i spraszając wszelakie towarzystwo okoliczne, nawet resztki potopionych wrogów swych. I za ten przepych, za radość z krzywdy braci swej, Bogowie pokarali i tych uciśnionych, gdyż kaprys i zamiar boski nieodgadniony dla ludzkiej istoty. Zesłali im kobietę, piękną, kształtną. Przyjmowali ją w próg wszyscy mężczyźni z grodu, by radować się wspólnie ze zwycięstwa i łaski boskiej. Oddawała się każdemu, każdy ją brał. Po tygodniu z grodu zostały puste wały. Ludzie padli jak muchy, gnili teraz, leżąc twarzami w błocie. Jeden ostał się tylko, który to z baraniego jelita pokrowiec uszył na swą męskość, ratując się przed śmiercią. Krąży po świecie od tamtej pory kobieta piękna i zwiewna, kusząca, choć śmiertelnie niebezpieczna. Puszcza się z różnymi, sprowadzając na nich krew, śmierć i owrzodzenie. Miarkuj się tedy braciszku, czy żeś przypadkiem nie uderzał do takiej, a jeśli tak, spraw sobie nasze ochraniacze zawczasu...

8. Hełm z Sutton Hoo autor: Sigurd Porywczy - liczba głosów - 49
Anglia, A.D. 625
Król Raedwald od wielu godzin obserwował bitwę z niewielkiego wzniesienia w otoczeniu zaufanych wojów. Było niemiłosiernie gorąco a jego słynny hełm z maską zasłaniał mu całą twarz, przez co pot zalewał mu czoło i szczypał w oczy, utrudniając widoczność. Cholerna maska - pomyślał - inni noszą przewiewne hełmy według najnowszych trendów, z okularami, a ja się męczę w tym przeżytku minionych epok.... Ciężki jest los króla - westchnął, choć i tak nikt nie mógł tego dostrzec. Ze złości zacisnął dłoń na złotej rękojeści swego równie słynnego miecza z damasceńskiej stali, chętnie bowiem wziąłby udział w toczącej się bitwie...
Stojący obok Raedwalda Aedwyn, dowódca straży królewskiej spoglądał ukradkiem na swego króla. "Piękny hełm, drugiego takiego nie ma w całym znanym świecie. Zaiste godny wielkiego władcy, jakim jest Raedwald, który niedawno zjednoczył Anglosasów a dzisiaj toczy decydującą bitwę o panowanie w całej Anglii." O królu i jego hełmie, zdobionym brązem, złotem i mosiądzem krążyły od lat legendy. Ponoć Raedwald nigdy go nie zdejmował, chcąc ukryć przed poddanymi swoją oszpeconą twarz. Kiedyś jeden z dowódców nieopatrznie ujrzał króla bez hełmu i postradał zmysły. Aedwyn nie dawał jednak wiary tym opowieściom...
Tymczasem w dole, na równinie ciągnącej się wzdłuż rzeki Idle wojska królewskie nagle straciły przewagę. Zgiełk, szczęk broni i wrzask umierających wyrwały z zadumy Raedwalda i jego świtę. Wkrótce do nóg króla padł jeden z walczących dotąd żołnierzy.
-Królu, wróg przełamał naszą linię, dłużej nie wytrzymamy.... pomóż - wycharczał i skonał.
-Już czas Raedwaldzie, Bogowie są z nami i sprawią, że znowu rozstrzygniesz bitwę - Adwyn chwycił tarcze i wyciągnął miecz z pochwy. " Szlag by to... - pomyślał król - ledwo na oczy widzę, przysięgam, że po tej bitwie nigdy już nie założę tego przeklętego hełmu, ludzie się w końcu przyzwyczają do mojej szpetoty." Wydał rozkaz do ataku i zaczął zbiegać na równinę a za nim jego elitarne odziały przyboczne, nie zmęczone, żądne krwi i sławy.
Gdy przeciwnicy ujrzeli nagle przed sobą wielką postać w błyszczącym hełmie z budzącą grozę maską zakrywającą twarz ogarnęło ich przerażenie. Rozpoczęła się rzeź, jakiej Anglia jeszcze nie widziała. Jakby bóg wojny zstąpił na pole bitwy, tak król Raedwald pomimo potu zalewającego oczy zdziesiątkował swym mieczem wrogie wojska. "Królu, wygraliśmy, wróg ucieka !!!!" - doszło do niego jakby z zaświatów. Niepomny na to, podniecony walką biegł dalej, chciał zabijać, rąbać i odpłacić wszystkim za męczarnie spowodowane noszeniem hełmu, tego przeklętego kawałka żelastwa, który wszyscy podziwiali, a który on znienawidził ! W pewnym momencie nie dostrzegł leżącego na ziemi trupa....
"Cholerny hełm !!!!" - ostatnia myśl przemknęła mu przez głowę, kiedy padając nadziewał się na sterczące połamane drzewce włóczni...
Sutton Hoo, Anglia A.D. 1939
-Wspaniałe odkrycie !!!! Właśnie trafiliśmy na anglosaski pochówek łodziowy z VII wieku ! - archeolog Guy Maynard nie mógł opanować radości i podniecenia.
-To chyba największe znalezisko w historii naszego kraju! Wygląda na grób królewski, spójrzcie na te ozdoby ze złota, tu są resztki hełmu, tam leży miecz, złota rękojeść - Cudo ! - profesor Charles Phillips, zawsze opanowany, teraz gotów był skakać z radości jak małe dziecko.
-Musiał być potężnym władcą, spójrzcie na ten kawałek hełmu, wygląda jak maska, są nawet resztki zdobienia - archeolog Basil Brown pieczołowicie i z namaszczeniem oczyszczał znalezisko.
Jeszcze przez wiele następnych dni, tygodni i miesięcy odkopywano dalsze przedmioty należące do zmarłego ale wszystkim sen z powiek spędzał ów wspaniały hełm z maską i rola, jaką pełnił w życiu swego właściciela...

WINLAND historia część IV
Autor rysunku: Copyright Stella Goodsir AD 1995
Powyższy opis wydarzeń z 625 r potraktujcie więc drodzy czytelnicy tylko jako wytwór mojej fantazji, aczkolwiek prawdopodobny...

6. Na posterunku autor: Ana - liczba głosów - 39
Mógłbym tak stać całymi latami i tulić wzrokiem jej piękne ciało. Pewnie stałbym tak rzeczywiście wieki, gdyby nie fakt, że było w tym coś zakazanego, wręcz perwersyjnego, tym bardziej, że mam niecałe czternaście lat i młodzieńczy trądzik między brwiami. Było cholernie zimno, ale również to zupełnie mnie nie zniechęcało. Tkwiłem na posterunku i strzegłem jej, broniłem przed pożądliwym wzrokiem innych, podobnych do mnie wyrostków, dzień po dniu.
Ma niesamowite dłonie- myślałem stojąc o krok od niej. Palce jak u pianistki; długie i zgrabne, w kolorze alabastru lub miodowej świecy. Zielone, zawsze wpatrzone we mnie oczy wprawiały mnie w kompletne osłupienie i hipnotyzowały, ukryte za woalem z czarnych rzęs. Boże, a jak ona się uśmiecha! Nie uwierzyłby jeden z drugim! Choć oni mają te swoje panienki z kolorowych czasopism i nie uśmiech im w głupich głowach. Smarkacze! Zimno cholera i ciemno się już do tego zrobiło. Chyba będzie trzeba wrócić na kolację. Jeszcze tylko jedno spojrzenie, jedno niewinne spojrzenie.
O matko! Tam jest jakiś facet. Rozebrał ją .Przez chwilę oślepił mnie chłód zielonkawego, sklepowego neonu odbity na jej plecach, później zabrało ją takich dwóch łysiejących tatuśków z cygarami w kącikach skrzywionych ust. Rozpaczliwie uderzyłem zmarzniętymi dłońmi w wystawową szybę, która była pewnie równie gładka jak jej dekolt...
No cóż...nie ona pierwsza. Za tydzień przywiozą nowego manekina. Póki co skoczę do chłopaków na film...

11. Bractwo Czerwonego Wilka autor: Hallveig - liczba głosów - 26
Mieszkali daleko na północy, gdzie w lecie słońce nigdy nie zachodzi, a w zimie długo panują nieprzeniknione ciemności. A był to lud okrutny i wojowniczy, skory do walki, mordu i łupienia. Mówiono, ze tracili oni zmysły gdy przez zbyt długi czas nie mieli w rękach mieczy. Ale był to tez lud spokojny i łagodny, lubiący wielkie uczty, gry, zabawę i muzykę.
Daleko na północy, gdzie w lecie słońce nigdy nie zachodzi, a w zimie długo panują nieprzeniknione ciemności, mieli swoje osady. A były to domy drewniane, z dachami porośniętymi trawą i ziołami. A wicher szalał tam straszny, dlatego chaty swe stawiali w zagłębieniach, tak, ze niektórym tylko dachy wystawały ponad powierzchnie i ledwo można było je odróżnić od trawiastych wzgórz. A jedli oni, to co sami upolowali, złowili lub zebrali. A pili oni piwo, które sami warzyli.
Daleko na północy, gdzie w lecie słońce nigdy nie zachodzi, a w zimie długo panują nieprzeniknione ciemności, mieli oni swoich bogów. Bogowie ci byli potężni i okrutni, ale też przychylni i łaskawi. A mieszkali oni w Asgardzie, siedzibie swojej, i czcić się kazali i ofiary sobie składać. A byli to Odin, Thor, Njord i Frey, i Frigg i Freya.
Sami zwali się Vilkami, lecz było to i tak bez znaczenia, gdyż tak daleko na północ nie zapuszczał się nikt. Było ich niewielu, lecz byli zgrani i wiedzieli, że mogą na siebie liczyć. Byli to bracia, a najmądrzejszy z nich był Hell, który brodę miał bujną i rudą, a spojrzenie surowe, został więc okrzyknięty przywódcą, a w języku ich znaczy to jarl. Był też Edgar, a był on drugi najmądrzejszy. Miał on brodę czarną jak krew kalmara, ale krótką, i w ciemnościach źle widział, dlatego nie mógł on być jarlem. Był też Heagen, ale nie był on najmądrzejszy. Brodę miał jasną, a lubił najlepiej spać i pić, dlatego nie mógł on być jarlem, chociaż przyznać mu trzeba, ze gdy przyszło walczyć, walczył z wielką determinacją. Był też Orm, a brody nie miał wcale, bo był najmłodszy. Miał on tylko jedno oko, bo drugie stracił w bitwie, dlatego chociaż odwagę jego się chwali, nie mógł on być jarlem. Legendy głoszą, ze rozprzestrzenili się oni w cztery strony świata i założyli państwa wielkie i silne, a wielu przyłączyło się do nich i podążało ich śladem, ale było to później. A mieli oni tez swoje kobiety, które gotowały im, i wspomagały ich i pomagały im, a czasem i u ich boku walczyły. Jednak imion ich nikt już dziś nie pamięta.
Vilkami żyli na dalekiej północy, gdzie w lecie słońce nigdy nie zachodzi, a w zimie długo panują nieprzeniknione ciemności, przez dziesiątki, a może i setki lat i wiodło im się dobrze. Ale pewnego roku nadeszła zima, która była wyjątkowo mroźna. Wicher wiał wyjątkowo strasznie, a chaty były zasypane śniegiem tak, ze nie dawały się odróżnić od zasp. Wszystkie zwierzęta uciekły lub zamarzły, wiec Vilkami nie mieli na co polować. Zatoki zamarzły, a wraz z nimi wszystkie ryby i wszystkie inne morskie stworzenia, nie mieli wiec co łowić. Nie mieli tez co zbierać, bo ziemie pokrywała gruba, ciągle powiększająca się warstwa śniegu. Chociaż mijały długie miesiące zima wcale nie zbliżała się ku końcowi. Wicher wiał coraz silniej i śnieg padał coraz mocniej. Na dworze było tak zimno, ze ich brody i wąsy natychmiast pokrywał lód. Tak ciemno, ze ledwo się widzieli, nawet jeśli stali bardzo blisko siebie. Tak głośno od świszczącego wiatru, że aby się usłyszeć musieli do siebie krzyczeć. Noce i dnie odmierzali za pomocą klepsydry, aby nie stracić zmysłów w niekończących się ciemnościach. Przenieśli się do największego domu, a czas spędzali czyszcząc broń, czytając kroniki i błagając bogów o dobra aurę i odwrócenie losu. Gdy zapasy powoli się kończyły, zaczęli tracić nadzieje.
Lecz pewnej nocy coś się zmieniło. Ustał wiatr, ustał śnieg i na dalekiej północy, gdzie w zimie długo panują nieprzeniknione ciemności, zapadła przejmująca cisza. W największym domu Vilkami odłożyli broń, która czyścili. Usłyszeli skrobanie w drzwi. Na progu stał wielki, szary wilk. Z oczu jego Hell, najmądrzejszy, odczytał, że przysyła go do nich Thor, i ze mają podążać jego śladem. Ubrali się i zabrali resztę zapasów jaka im jeszcze pozostała. I zabrali też pochodnie do oświetlania drogi, ale gdy wyszli na zewnątrz, zobaczyli, że jest tak jasno jak w dzień letni, gdy słońce nigdy nie zachodzi. Niebo płonęło i syczało, i wiedzieli, że była to zorza, o której czytali w dawnych kronikach. I wiedzieli już teraz wszyscy, że to znak od Thora, i że los ich na pewno się odmieni. Gdy stanęli nad fiordem, w miejscu gdzie zawsze przed podróżą składali swoim bogom ofiary prosząc ich o przychylność, ukazał im się sam Thor. I powiedział im on dlaczego zapanowały ciemności i nie kończąca się zima. Oto bowiem, na samym krańcu świata, Północny Wiatr złapał Słońce i powiesił je sobie na szyi. Trzyma je prawa ręka, aby nie mogło świecić, a lewą ręką zasypuje świat śniegiem. A śmieje się przy tym tak głośno, że bogowie w Asgardzie spać nie mogą. I powiedział im co mają zrobić, jeśli chcą aby Słońce wróciło. I wiedzieli już, że muszą stoczyć wielką bitwę, powalić Wiatr i odciąć mu prawa rękę, którą trzyma Słońce.
Wilk przez bardzo wiele dni prowadził ich przez śniegi, w stronę Ostatniego Brzegu, a Thor przez cały ten czas oświetlał im drogę zapalając na niebie zorze. Serca Vilkami radowały się przed bitwą, więc szli szybko i nie zważali na zimno. Gdy piątego dnia stanęli na krańcu świata, dobyli miecze i łuki i wyzwali Wiatr. Oczom ich ukazał się świat lodu i śniegu, a na zamarzniętym Ostatnim Morzu czekała już na nich ogromna armia, bo zorza przemieszczała się wraz z nimi i zwiastowała ich nadejście. A byli to Dzicy Ludzie z północy pod wodzą Wiatru Północnego, w walce jeszcze okrutniejsi niż Vilkami. Pięć dni trwała bitwa pod płonącym niebem, ale chociaż Dzicy mieli przewagę, Vilkami byli niepokonani. Heagen, chociaż niezbyt bystry, w walce nie miał sobie równych--powalał pięciu Dzikich jednym uderzeniem miecza. Orm, który stracił już jedno oko i nie bał się niczego, rzucił się do walki ochoczo, a że słuch miał wyostrzony, wiedział dokładnie gdzie jest przeciwnik, jeszcze zanim przeciwnik wiedział, gdzie jest Orm. Edgar walczył dwoma mieczami, a że silny był i drugi najmądrzejszy, nie miał na polu bitwy przeciwnika godnego. Ale żaden z nich nie mógł się równać z jarlem ich, Hellem, na sam widok którego Dzicy uciekali w popłochu. Broda jego, długa do kolan, oblodzona i ruda jak krew, dawała mu wygląd upiorny. A że był on najmądrzejszy, obmyślił plan taki, że po pięciu dniach została już tylko garstka Dzikich, a Wiatr zastanawiał się, czy długo jeszcze jego panowanie trwało będzie. A i wilk od Thora wysłany walczył u ich boku, a sierść jego szara zabarwiła się na czerwono od krwi. A Dzicy Ludzie z północy, chociaż w walce jeszcze okrutniejsi niż Vilkami, zadrżeli na ten widok i przezwali ich Bractwem Czerwonego Wilka. Tak więc piątego dnia bitwa skończyła się, a niedobitki Dzikich uciekły w popłochu. Życie jarl im darował, by mogli opowiadać o sile jego i mądrości. Wtedy Czerwony Wilk poprowadził Vilkami do fiordu, w którym mieszkał Wiatr Północny, aby mogli rozprawić się z nim, odciąć mu prawą rękę i uwolnić Słońce. I zrobili tak jak powiedział im Thor, i odcięli mu prawą rękę i uwolnili Słońce. A Wiatr nie bronił się wcale i na ich widok tylko zadrżał.
I wszystko wróciło na swoje miejsce i zima skończyła się. Zniknęły ciemności i nastało lato, w czasie którego przez długie miesiące słońce nigdy nie zachodzi. Śniegi i lód stopniały i fiordy wypełniły się na powrót rybami i wszystkimi innymi morskimi stworzeniami. A na ziemi pojawiły się na powrót zwierzęta, tak jak i na powrót pojawiły się owoce i zioła.
Aby uczcić swoje zwycięstwo, Vilkami przez pięć dni biesiadowali nad Ostatnim Brzegiem, a jedli to co sami upolowali, złowili i zebrali. A biesiada to była wspaniała, i zeszli na nią wszyscy bogowie z Asgardu: Odin, Thor, Njord i Frey, i Frigg i Freya.
A potem Vilkami wrócili do siebie, a gdzie by nie zaszli po drodze to znali ich wszyscy, ale nie jako Vilkami, tylko jako Bractwo Czerwonego Wilka.

10. Figlarny Loki autor: Herger - liczba głosów - 24
Stary Egil, zwany przez bliskich Rudym Wilkiem, bo jeszcze grzywa, mimo jego wieku, płonęła na jego głowie jak pochodnia, miał już tylko jedno marzenie. By do Walhalli wejść. By Odyn, ojciec bogów i ludzi, pan niestrudzony, nigdy nie śpiący, przyjął go tam i do stołu zaprosił. Toteż stary chciał jeszcze znaleźć siły, by podnieść bojowy topór i lec, jak na woja przystało, wśród wrzawy bitwy, krzyku zwycięzców i jęku umierających.
- Niech mi Odyn pozwoli - szeptał i patrzył tęsknie, i miał nadzieję. Z dnia na dzień, gdy sił ubywało, coraz mniejszą. Słabość karmicielka bezbronnych dzieci i piastunka niedołężnych starców, nieubłaganie przypominała mu o wieku, a gdy brał do ręki topór wnuka, naśmiewała się z daremnych prób. Nieciężki był to oręż, ale i temu nie mogły podołać siły starca.
- Odpocznijcie, ojcze - zwracał się do niego syn. Troskliwie.
- Mleko ci z piersi matki ssać, nie mnie uczyć - zżymał się stary.
- Precz młokosie! - przepędzał niewdzięczne dziecko.
Twardy był. Wiking. Znał się na rzemiośle wojennym, kochał morze wzburzone, a śmiał się gdy lodowa bryza spiekała usta i cięła jak bicz. Po plecach walił druhów, miód pił sytny, a kołysanie drakkaru na fali przynosiło sen. Z młodych i nieopierzonych śmiał się gardłowo, gdy w południe oddawali wodzie to, co spożyli rano, rannych troskliwie jednak opatrywał, by doczekali do kolejnego świtu w nadziei, że to nie ostatni jeszcze i że znowu zdarzy się ruszyć na wyprawę. Po rude złoto Franków, po hartowaną broń Maurów, po miód i skóry Słowian i oliwoskóre, wiotkie jak gałązki brzozowe, słodkie kobiety Greków. Ale wiedźmy odebrały siły i tylko złorzeczył, gdy oczy otwierał i nawet gdy zamykał, bo i sen dawał niewielką nadzieję.
- Hańba! Umrzeć jak niewolnik. Jak pies. Jak baba!
Próbował stale, ale ze słabych rąk wypadał topór, którym młodzieniaszek wprawiał się do walki. I dnie mijały, i zbliżał się zgon. I przyszła choroba, i tym łacniej nim owładnęła, że nie chciał z nią walczyć, bo wstydził się przed wszystkimi, że taki słaby. Ale z łoża uciekał, przed chatę wychodził i chciwie łowił podmuchy wiatru na urwisku nad morzem, gdzie kipiel wzburzona ogonem nienawistnego Jormunganda wciągała w otchłań tak ludzi, jak okręty. Chwiał się i chciał pić i bolało w piersiach, i piekło. Rzucić by się tylko i zginąć. Uwodziła go wysokość, ostre skały i morze gniewne. Ale niegodne to wojownika. Do domu się dowlókł.
- Ojcze, ojcze - synowica wciągnęła go do izby. - Ogrzejcie się!
Słaby jak dziecko pozwalał by jak niemowlę okryła i nakarmiła. Leżał. Trząsł się z zimna i życzył sobie śmierci, bo za jedno mu było. Zasnął. A we śnie widział jak unosi się w górę drakkar na fali, a grono druhów krzyczy i się śmieje, a ogień i rzeź pulsuje w skroniach. Gdy zaś oczy otworzył, uwierzyć nie mógł, bo dach domostwa gorzał, zaś szczęk oręża mieszał się z krzykami mordowanych.
- Na Młot Thora! - zakrzyknął.
Wstał i zaraz się zatoczył, bo pod nogami leżało jakieś drobne ciałko. Podniósł je i aż włosy mu się zjeżyły.
- Demony!
Do izby wpadł syn, oszczepem przebity.
- Ojcze - jęknął, a jego wzrok zgasł.
- Demony! - znowu krzyknął stary i poszukał jakiegoś oręża.
Zobaczył tylko stary topór rodowy. Podszedł do ściany. Ledwie go zdołał ściągnąć. Był ciężki. Jakby cały świat podnosił. Ręce omdlewały od wysiłku, a do środka płonącej chaty wskoczył nieprzyjaciel. W czarnym płaszczu i szmelcowanym hełmie.
- Jeszcze jakiś żywie? - zdumiał się i zamachnął mieczem.
Stary odsunął się, spróbował unieść topór, ale widać w oczach mu się ćmiło, bo topór zaczął zdawać się młotem. Ogromnym jak drzewo i pewnie nie lżejszym. Wszystkie mięśnie drżały, bolały, zdawały się rwać jak zbyt mocno naciągnięta cięciwa, ale ręce uniosły oręż. Stary zamachnął się i zdzielił wroga w łeb. Rzuciło tamtym o ścianę. Stary ciężko oddychał. Płuca pracowały jak miechy. Ręce bolały, dłonie zdawały się puchnąć, każdy mięsień pulsował. Ale miał siłę, by iść.
- Zginę jak na woja przystało - rzekł do siebie.
Po czym spojrzał na ciała bliskich i zrobiło mu się wszystko jedno jak zginie. Wywlókł się przed chatę, a broń raczej ciągnął niż niósł, bo była za ciężka. Z obrońców żył już mało kto. Mordowane niewiasty krzyczały żałośnie, ale litości im nie okazywano, bo stwardniały od ustawicznego przelewu krwi serca wikingów. W starym duch zawrzał, a ręce nagle znalazły siły, by unieść oręż, kości niemal się łamały, a skóra rwała, ale tym razem wysiłek nie był nazbyt wielki. Krzyknął. Wrogowie odwrócili się ku niemu. Wśród pożogi błyszczały ich dzikie oczy. Stary znowu zawrzał i ogromny ból przewiercił mu trzewia. Nie obezwładnił jednak. Ruszył naprzód by łamać i niszczyć, a sam przy tym czuł, że umiera, bo każda cząstka jego ciała sprawiała mękę. Zamachnął się. Młot był ciężki jak cielsko Jormunganda, ale tylko z początku. Później podniecenie zrobiło swoje. Obuch spadł na pierś nieprzyjaciela i wbił mu żebra do płuc. Tamten tylko westchnął. A stary rozmachał się, a z każdym podniesieniem młota więcej krwi przepływało przez żyły i zdawał się sobie być młodzieńcem i jak za dawnych dni pełną piersią wciągać w płuca ożywcze powietrze. Piekło i paliło, ale równocześnie było słodkie i upojne. Nozdrza, wielkie jak chrapy u konia, syciły się swądem spalenizny i słodkawą krwią. W oczach ćmiło się od spiekoty i bólu. Nieprzyjaciele pierzchali na wszelkie strony, bo ciosy go się nie imały, a on bił tak mocno, że bardziej miażdżył niż zabijał.
- Berserk, berserk!
Tak też się czuł. Oni zaś uciekli. Pozostał sam, a rękach dzierżył ciężki młot. Podniósł go w górę. Tym razem bez trudu.
- Przeklęty Loki! - burknął gniewnie.
Rozpoznał Mjollnira. Zauroczono go i wiedział kto tego dokonał. Niemalże zmysłów pozbawiono. Thor potrząsnął orężem i jakby na ten znak pojawiły się dwa potężne kozły ciągnące masywny wóz. Wskoczył nań, aż zaskrzypiał i zajęczał. Radość rozpierała mu piersi, ale i ból, który tylko nadludzkie siły pozwalały znieść, bo to właśnie znaczyło być bogiem.

13. Saga o Haroldzie, przyjacielu Sclavów autor: Skeggieg Rolfson - liczba głosów - 19
Prolog
Pewnego jesiennego wieczoru, władca Kuflandu, jarl Harald Pięknosłowy otrzymał od swych zwiadowców niepokojącą wiadomość. Ów raport, wieszczący prawdopodobne pojawienie się śmiertelnego zagrożenia, jakim był starożytny lud Vendorów, zepsuł władcy nastrój do zabawy. Harald wstał, wzniósł swój róg wypełniony po brzegi ciemnym, mocnym piwem i huknął: - Teraz przemówię! W pogrążonej w chaosie sali zapanowała cisza. Jarl zaczął: - Zebraliśmy się tu bracia, by po raz kolejny świętować udaną wyprawę. Walczyliśmy dzielnie, pełni zapału i z pieśnią na ustach. Przywieźliśmy do naszych domów wiele bogactw, pojmaliśmy wielu jeńców i pełni chwały wróciliśmy do naszych obejść. Zaprawdę wiele razem przeżyliśmy. Wybaczcie mi teraz, ale oddalę się już, albowiem umysł mój nie tak chyży jest do trunków jak za czasów mej młodości. Bawcie się bracia i niech Wszechmocny Odyn wam sprzyja!
Harald wraz z dwoma swym przybocznymi ruszyli w stronę drzwi. Na sali znów zapanował gwar, a zgromadzeni ludzie powrócili do picia, rozmów bądź słuchania kolejnej pieśni sławiącej ich władcę. A było co chwalić, bo pan Kuflandu dokonał wielu czynów, o jego roztropności i odwadze świadczących. Nie bez kozery, bowiem nosił przydomek pięknosłowy. Jego monologi poruszały zarówno lud Kuflandu jak i wielmożów ziem ościennych. Nieliczni odważyli się mówić, że owemu władcy bliżej jest do skryby niż do wojownika. Tkwiło w tym zapewne i ziarnko prawdy, ponieważ Harald od dziecka w wojennym rzemiośle się nie wyróżniał, choć niewielu wojom ustępował wytrwałością i odwagą. Prawdą jednak było, iż wśród Ludzi Północy cieszył się już za życia nieśmiertelną sławą dobrego władcy i wielkiego oratora, jak ludzie w Miklagardzie zwą mówców.
Tak więc przybył jarl Harald do swej komnaty, gdzie na jego rozkaz zebrali się, co znaczniejsi, kuflandcy wielmoża. Władca przywitał ich serdecznie, po czym wszyscy zasiedli przy bogato zastawionym stole. Uczta ta nie podobna była hucznym, wesołym zabawom czy uroczystym thingom. Panował na niej poważny i podniosły nastrój, podobny atmosferze chrześcijańskich uroczystości w odległym Bizancjum. Thorhild, dowódca zwiadowców wychylił z rogu złocisty napój, obtarł bujne, kruczoczarne wąsy i przemówił: - Moi ludzie zaobserwowali dziwne rzeczy na północnej i zachodniej granicy naszych ziem. Na Czarnych Mokradłach i w większości okolicznych lasów odkryli wielką ilość, zdawałoby się, padniętych już zwierząt. Wszystkie miały rany okropne, jakby od środka zadane. Gdy moi ludzie zbliżyli się do jednego z nich na odległość kilku kroków, to nagle wstało i patrząc na nich pustymi oczyma, wydało odgłos jakby zza grobu. Zbiegli natenczas stamtąd wszyscy, a musisz wiedzieć panie, że nie były to żółtodzioby, a chłopy czerstwe i w boju dobrze zaprawione.
- Zaiste, prawdę mówiłeś o grożącym nam niebezpieczeństwie. Nie widzę tu jednak spójności ze sprawą Vendorów. Wszakże Czarne Mokradła strzegą naszych ziem od zachodu, a Vendorów nie widziano tam od 200 lat. Mów, zatem czym prędzej o nowinach z północy. - powiedział mocno zaintrygowany Harald
- Wiedzieć musisz panie i wy przyjaciele, że to, co zobaczyliśmy na zachodzie niczym byłoby w porównaniu z wieściami z północy. Choć kraj na północ od nas słabo jest zamieszkały, a lud tam żyjący, wojowniczy jest bardzo i nadto zdaje się na łaskę bogów, którzy przez lata Vendorów powstrzymywali, było tam od wielu już wiosen dość spokojnie. Lecz z górą tydzień temu otrzymałem wiadomość, że na pokrytej wieczną mgłą równinie Haddonu pojawiły się watahy wilków. Jest to dość dziwne, bowiem teren ten nie obfituje w lasy, a co za tym idzie ubogi jest w zwierzynę dziką i miejsce na legowiska. Wilki przybyły tu, bo coś je przestraszyło w Górach Długich Noży.
- Ha! Czymże są dla nas wilki czy pokiereszowane zające! Bawmy się bracia i nie męczmy ducha bzdurami! - huknął Grimm Krzykacz
- Zamilcz synu niewolnicy i słuchaj dalej mych słów! - krzyknął Thorhild.
- Ty...ja ci zaraz...zabije jak psa...grrr - zawarczał Grimm i wyciągnął pięknie zdobiony topór, którym zapewne wielu ludzi odesłał już z Migdardu. Spojrzał na jarla i dopiero sroga mina władcy ostudziła w nim gorącą, nordycką krew.
- Tak jak mówiłem, pojawiły się wilki. Ale to jeszcze nic. Znaleźliśmy kilka wsi doszczętnie spalonych, opustoszałych, mieszkańcy zaś jak kamień w wodę. Pozostały tylko ślady walki, krótkiej zapewne i ciała dzieci. Nawet potężny fort hersira Aduna u podnóży Sztyletu Zabójcy został doszczętnie spalony. Wszystkie ślady prowadzą na południowy wschód na ziemie jarla Sigurda, graniczące z krajem Sclavów. - oznajmił Thorhild
- A więc dobrze. Wiemy już o niebezpieczeństwach czyhających na nasz kraj, nie znamy jednak wroga. Oto więc co postanowiłem. Starym zwyczajem naszych ojców powędrujemy w liczbie 12 osób na ziemie Sigurda, mego przyjaciela. Pieczę nad moimi ziemiami zostawiam Gunnarowi, memu bratu. Nakazuję też wysłać posiłki, aby wzmocnić zachodnią, a w szczególności północną granicę. Moją wolą jest też by wstrzymać wszelkie dostawy żywności z zewnątrz. Wiem, że zbliża się zima, ale mamy duże zapasy. - zadecydował kuflandzki władca i wstawszy od stołu, skierował się ku drzwiom. - Wypocznijcie dobrze przyjaciele. Wszakże czeka nas długa i mniemam, że niebezpieczna podróż - powiedział jarl Harald, a były to jego ostatnie słowa wypowiedziane tegoż, jakże przepełnionego złymi wieściami, wieczoru.
Część pierwsza: Przepowiednia Virma
Żył wówczas w Krainie Tysięcy Jezior wielki mędrzec, biegły w alchemii, astrologii i innych sztukach tajemnych. Zwał się Virm choć kazał nazywać go Godi, co znaczy kapłan. Ludzie gadali, że mędrzec ów ma już 300 lat, a sztukę swą od samego Baldra otrzymał. Mieszkał on na pustkowiu, z dala od siedzib ludzkich, skory był jednak zawsze do pomocy i często pełnił też posługi kapłańskie. Chata jego, kunsztownie zbudowana, wskazywała, że mędrzec do najbiedniejszych nie należy. On sam przy każdej okazji chlubił się nią i zachwalał, mówiąc, że w takich domach, zbudowanych bez użycia gwoździ, sami bogowie kiedyś zamieszkają. Teraz siedział w fotelu i pijąc dziwną, niebieskawą miksturę, patrzył w ogień paleniska. Najwidoczniej wyczytał w nim coś ważnego, bo natychmiast wstał i zaczął przygotowywać się do wizyty, którą wkrótce miał zaszczycić go kuflandzki władca.
W tym czasie Svalheim, bo tak nazywano gród jarla, pełen był życia. Mimo zakazu sprowadzania żywności, ruch w porcie był niezmierny już od świtu. Pomniejsi wielmoża żegnali się ze swymi żonami i prowadząc swe hirdy, ruszali wzmocnić garnizony leżące na zachodniej i północnej granicy. W głównej sali Długiego Domu zebrali się, co znamienitsi wojownicy Kuflandu. Przybył też hersir Adun, który w czasie rzezi swych ludzi był niestety na weselu córki Bjarniego Topora, władcy ziem Finnmarku. Rozciągały się one od Gór Długich Noży, aż po Lodowe Morze i choć zawsze pogrążone w śniegu, bogate były w różnorodne surowce. Adun oznajmił, że oddaje się pod komendę Haralda i pragnie pomścić swych ludzi odnajdując przyczynę ich śmierci. Orszak swój oddalił ku północnej granicy, aby wzmocnić kuflandzkie posterunki. Zostawił tylko swego wiernego sługę Grimhalda, znamienitego włócznika, o którym mówiono, że w wieku 6 lat, pilnując bydła, zabił ojcowską włócznią mężczyznę, który chciał owo bydło ukraść.
Zgromadzeni zasiedli przy stole. Każdy z nich był chłopem tęgim, nie znającym strachu. Niejeden liczył jednak, że jarl go nie wybierze, bo wszyscy bali się nieznanego wroga, którego nie umieli nawet nazwać. Jak brzmi stare powiedzenie: - inną rzeczą dzielność, a inną szaleństwo. - Harald powstał i rzekł uroczyście: - Wiecie wszyscy jak bardzo zasmuciły mnie owe wieści, które wczoraj otrzymałem. Długo myślałem, których z was zabrać, bowiem każdy z was to wojownik dzielny i ufam, że panu swemu oddany.
Po chwili na salę weszło dwunastu chłopców trzymających misternie wykonane tarcze, sprowadzone z dalekich krajów zachodnich, a przyniesione najpewniej z jarlowskiej zbrojowni. Tym oto sposobem każdy z zebranych tam wielmożów i znakomitych wojowników dowiedział się, kto na wyprawę pójdzie. A byli to oprócz jarla Haralda nie mniej zacni panowie: hersir Adun, pan wojowniczego ludu górali z Gór Długich Noży, Grimhald, huskarl w hirdzie Aduna, włócznik wyśmienity, Grimm Krwawy Topór, przedni wojownik, ze swej gwałtowności znany, Thorhild, dowódca zwiadowców, tropiciel sprawdzony, Gardhar, łucznik niechybny, na ziemiach jarlowskich nie mający równego sobie, Oddar, także wojownik przedni, ponad wszystkie inne, broń ciekawą, przez Germanów morgenszternem zwaną, preferujący, Olaf Drewniany Ząb, chłop sprytny, w zielarstwie biegły, który w bitwie różne mikstury i trucizny stosuje, Eryk Nieokrzesany, przedni wojownik, który żywot swój na rozrywkach spędza i innej broni jak swój miecz ogromny, nie uznaje, Niedźwiedź, najdzielniejszy z kuflandzkich wojowników, wielkością swą i siłą owym bestiom leśnym podobny, jeszcze jako pacholę przez ludzi w lesie znaleziony, a wychowany na dworze jarla Haralda, Arnulf, biegły we wszelkich machinach i mechanizmach, Ulf Haraldsson, najstarszy syn jarla, kształcony w Galii, szermierz znakomity.
Wystąpili, zatem wszyscy w liczbie dwunastu i pożegnawszy się z przyjaciółmi, ruszyli, każdy na swym koniu. Nie minęło jeszcze południe jak oddalili się od grodu na tyle, że ponad drzewami widać było tylko nikły dym z palenisk. W czasie drogi rozmawiali na różne tematy, jarl zaś ciągle naradzał się z Thorhildem. Wreszcie, gdy zbliżał się już wieczór, spostrzegł polankę i powiedział: - Tu rozbijemy obóz. Czeka nas panowie długa i ciężka droga, więc z trunkami nie przesadzajcie. W dwa dni drogi od tego miejsca dotrzemy do chaty starego Virma, by poprosić go o radę.
Tak jak orzekł, tak też się stało. Do wieczora obóz był gotowy, a gdy siedzieli przy posiłku, myśl o nieznanym niebezpieczeństwie na chwilę się oddaliła.
Wstał nowy dzień. O świcie obóz pogrążony był jeszcze we śnie, choć Niedźwiedź, który żyjąc niegdyś w lesie, przywyknął do wczesnych pobudek, krzątał się już po obozie. Szukał zapewne swego łuku, bowiem Harald sugerował, by obozując przy lesie, odciążyć zapasy i zapolować. Szczęście, że nie dotarła tu jeszcze ta dziwna zaraza.
Zwierzyna zachowywała się normalnie, smakowała zaś, jak się okazało, wybornie. Lud kuflandzki niezwykle cenił sobie bowiem bogactwa lasu, szczególnie dziczyznę, choć występowała wówczas jeszcze w dużej obfitości. Kiedy Niedźwiedź wrócił, niosąc na plecach okazałą sarnę, obóz powoli się rozbudzał. Arnulf i Eryk, którzy pełnili tej nocy wartę, spali jeszcze na swych posterunkach. Mogli sobie na to pozwolić, byli bowiem jeszcze w obrębie ziem kuflandzkich, gdzie nie groziły im prawie żadne niebezpieczeństwa. Gdy zasiedli do posiłku, dostali tylko jarlowską reprymendę, bowiem takie zachowanie w przyszłości sprowadzić mogłoby na nich i na cały orszak śmiertelne niebezpieczeństwo, w zwierzęcej czy ludzkiej postaci. Dzielna drużyna Kuflandczyków zebrała się powoli i ruszyła w dalszą podróż. Pędzili bez obaw przed siebie, konie bowiem pięknie tej nocy wypoczęły. Tylko Eryk i Arnulf, przywiązawszy się do swych rumaków, odsypiali jeszcze noc, której większą część spędzili jednak na warcie. Sen zmorzył ich dopiero przed świtem. Dzień był słoneczny, choć już nieco chłodniejszy. Zima zbliżała się z każdą nocą. Szczególnie na wschodzie, dokąd zmierzali, była ona sroga i długotrwała. Droga ich wędrówki wydawała się dość prosta i w wiele przeszkód nie obfitowała. Przejechali już dość dużo, więcej nawet niż się spodziewali, a dotarłszy na równinę, jarl zadecydował, by jechać nocą. Przed wieczorem zatrzymali się tylko na krótkotrwały popas, by dać koniom trochę wytchnienia. W czasie krótkiego odpoczynku uzgodnili, że następnego dnia po wizycie u starego Virma zapolują, ponieważ zapasy żywności znacznie się zmniejszyły, a jarl obawiał się czy zaraza nie dotarła do ziem sigurdowych. Ruszyli więc w dalszą drogę. Jechali całą noc, słysząc gdzieniegdzie wycie wilków i odgłosy żerującej w lesie zwierzyny. Przejechawszy wiele mil, dotarli o świcie na niewielkie wzniesienie, skąd widać było już dziwaczny dom starego Virma.
Dotarli tam w porze śniadania, a starzec, który oczekiwał ich już od kilku dni, przywitał ich serdecznie i zaprosił do środka. Wielkie było zdziwienie podróżnych, gdy zobaczyli, jak przestronny jest dom, który z zewnątrz niewiele jest większy niż cztery wieżyczki strażnicze razem wzięte. Usiedli natenczas wszyscy przy stole, ku wielkiej radości Grimma, który przednie jedzenie na równi z piękną kobietą ceni. Prawdą były opowieści o wielkiej mądrości i wszechstronności Virma, gotował, bowiem lepiej niż najlepsi kucharze na dworach zachodnich królów. Starzec szanował swych gości, kuflandzkiego władcę uważał zaś za swego przyjaciela, co i jarl Harald odwzajemniał. Harald, w przeciwieństwie do innych władców, cenił ogromnie ludzi roztropnych i dbał, by więcej ich było na ziemiach Kuflandu. On sam gruntownie wykształcony za młodu w Miklagardzie, lubił otaczać się ludźmi mądrymi. Tak więc proponował mędrcowi wielokrotnie, by ten zamieszkał w jego grodzie, zwanym Svaldheim. Ten jednak, nie uchybiając władcy, tłumaczył się, że przenieść się nie może, bo dom jego tak jest ulokowany, by ściągał całą energię, asgardzkim bogom już niepotrzebną, a jemu do badań niezbędną.
Siedzieli tedy wszyscy przy stole, kiedy to Thorhild, za przyzwoleniem jarla, zaczął opowieść o zdarzeniach na północy i zachodzie. Harald, jako człowiek o światłym umyśle wiedział, że mędrzec historię tą wyczytał już z jego myśli. Nie chciał jednak uchybić swojemu poddanemu i uśmiechnął się tylko do starca. Kilka dobrych chwil trwała ta opowieść, a gdy Thorhild skończył, Virm pogładził palcami po siwej brodzie i rzekł: Na wschód, do Sigurda jechać nie musisz - powiedział starzec dziwnym stylem, który najpewniej zakorzenił się w jego głowie na skutek studiowania niezliczonych ksiąg łacińskich - Sigurdowe ziemie dawno już stracone są. Przez morze na południe jechać musisz. Tam Sclavy mieszkają, u nich centrum zła jest. Ty im pomóc musisz. - powiedział.
Starzec skończył swoją dziwną wypowiedź. Jarl i jego ludzie zebrali się do wyjścia. Obudzono Grimma, który najadłszy się, drzemał już od dobrych kilku chwil, oparty na łokciu. Stary Virm potwierdził obawy Haralda, jakoby żywność sprowadzana z południa, a teraz i z zachodu, przenosić mogła dziwną zarazę. Zaopatrzył jarlowski orszak w nowe zapasy, a gdy wyruszyli, sam udał się na ziemie kuflandzkie, i dalej na północ, by zbadać padnięte stworzenia i spróbować znaleźć lekarstwo na dziwną zarazę, która pustoszyła lasy i wioski Północy.
Część druga: O cudownym leku
Ruszyli więc Kuflandczycy na południe, do miasta portowego zwanego Wzgórzem Gotów. Tu także dotarła sława wielkiego jarla Haralda, a wielu mówiło, że pan tej ziemi jarl Thorolf Łaskawy ziemie swe Haraldowi chce oddać. Był to bowiem stary już człowiek, a do tego bezdzietny. Namawiał on także Haralda wielokrotnie, by korzystając ze swych znajomości na zachodzie, ogłosił się Konungiem Północy. Kuflandzki jarl chyba znał jednak swe przeznaczenie, bo niechętnie podchodził do tego pomysłu. Wiele jeszcze miało wody w rzekach upłynąć, nim misja jego, ważniejsza od całego bogactwa Północy, się wypełniła. Zabawił tedy Harald na dworze thorolfowym dwa dni i ciężko było mu zebrać się w dalszą podróż. Obawiali się wszyscy Sclavów, bo idąc tam w tak małej liczbie, śmierć spotkać mogli niechybnie. Wszakże wielu Sclavów pamiętało jeszcze łupieskie wyprawy, jakich jarl Kuflandu przed kilkoma laty się dopuścił. Trzeciego dnia owej gościny wynajął Harald statek. Piękny to był okręt i wody morskie z szybkością wielką pokonywał. Zakupił też kilku niewolników, chłopów czerstwych i silnych, by wojów swoich zbytnio nie przemęczać. Ciężka, bowiem zapowiadała się wyprawa i zdawano sobie z tego sprawę, że nie wszyscy powrócą do swych domów.
Płynęli grubo ponad tydzień, mierząc się z morzem i pokonując sztormy. Morza były wówczas bardziej niebezpieczne niż dzisiaj. Przez wiele dni nie widzieli żadnego statku, nawet najmniejszego, tylko mewy i inne ptactwo, maści wszelakiej, nad ich okrętem krążące. Zima zbliżała się już nieubłaganie. Gdy na horyzoncie pojawił się ląd, spowity był już całkowicie śniegiem i lodem. Kiedy dobili do brzegu, jarl odprawił modły dziękczynne i złożył ofiarę bogom, dziękując za szczęśliwą podróż. Osobiście nie był zbyt religijny, a wręcz zdarzało mu się negować istnienie zarówno bogów nordyckich jak i innych bożków. Modły do bogów podnosiły jednak morale jego drużyny, szczególnie, gdy było za co dziękować. A tak było i teraz. Harald wysłał Thorhilda i Gardara, męża o sokolim wzroku, by przeprowadzili zwiad i zorientowali się czy bezpiecznie jest schodzić ze statku i zakładać obóz. Podczas gdy ta dwójka badała wybrzeże kraju, do którego dotarli, reszta załogi rozpoczęła wyładowywanie niektórych towarów na plażę, jarl, bowiem pełen był tego dnia optymizmu. Wielokrotnie przebywał u Sclavów i wiedział, że są to w większości ludzie życzliwi, dobrzy i pomocni, ale także nieobliczalni. Dlatego trzeba było bardzo uważać. Wśród Ludzi Północy panowało przekonanie, że Sclavowie to złodzieje i kłamcy. Żywa była opowieść o Leifie Jednorękim, podróżniku, który został serdecznie przyjęty przez Sclavów, na następnego dnia obdarty ze skóry razem z towarzyszami. Harald jednak wiedział swoje, a gdy wrócili zwiadowcy, jego przypuszczenia potwierdziły się.
- Panie, odkryliśmy osadę na siedem strzelań z łuku od brzegu. Pewnie nas już zauważyli, bo wielki zamęt i ruch u nich panuje. - zameldował Thorhild.
- Bardzo dobrze. Powiedz, czy się zbroją? - spytał Harald
- Nie panie. Według mnie to poradzilibyśmy przejąć ich domostwa. Duża ich liczba, ale trzy ćwierci to kobiety i dzieci. - powiedział Thorhild z nadzieją, że wreszcie zawalczy.
- Taaa! Wyrżnijmy ich wszystkich, a kobiety posłużą nam dziś wieczór, ha ha ha!!! - zaryczał Eryk Nieokrzesany.
- Zamilcz! Zabawisz się dziś, a jutro zabawią się z nami Sclavowie. Wyobraź sobie, co będzie z naszym ludem, kiedy polegniemy, a zaraza będzie się szerzyć. - zgromił go Harald - Wynoście wszystkie skrzynie na brzeg! Kiedy wrócę, statek ma być rozładowany! Thorhild, Gardhar i Niedźwiedź ze mną! Złożymy wizytę Sclavom! - rozkazał jarl i ruszył w kierunku sosnowego boru okalającego poszarpane przez fale wybrzeże. Miał nadzieję, że tubylcy dobrze ich przyjmą. W przeciwnym razie znalezienie źródła zarazy stanie się zdecydowanie trudniejsze, jeśli nie niemożliwe.
Tymczasem do Svalheimu docierały coraz to nowe wieści o okropieństwach na pogranicznych ziemiach. Gunnar, zarządzający Kuflandem na czas nieobecności swego brata, liczył w duchu na śmierć Haralda w jego wyprawie i możliwość objęcia pełnej władzy. Niemniej teraz nie było zbyt wiele czasu na gdybanie o przewrocie. Wiadomości z różnych źródeł potwierdzały, że zaraza dopadła ziemie Sigurda i tylko południowe kraje jeszcze się jej opierały. Przed kilkoma dniami gościł u Gunnara Virm, który zmierzał na północ, by przebadać zwłoki ofiar zarazy. Sięgała ona, bowiem coraz częściej po ludność północnego Kuflandu. Starzec nakazał wzmocnić wschodnie garnizony i kategorycznie zakazać spożywania żywności spoza Kuflandu. Gunnar zdawał sobie sprawę, że szczególnie ten drugi rozkaz trudny będzie do wyegzekwowania. Zima, bowiem na dobre zagościła już na Północy. Kilka dni później, wobec wielu sygnałów o łamaniu zakazu, polecił, by przeprowadzono publiczne egzekucje, przykładnie karając nieposłusznych. Wybuchło wtedy wiele buntów, co dodatkowo osłabiło kraj, Gunnar natomiast został znienawidzony przez lud Kuflandu.
Podczas gdy ów okrutnik tłumił zrywy zdezorientowanej i nieświadomej zagrożenia ludności, stary Virm dotarł na spowitą wieczną mgłą równinę Haddonu, gdzie chciał przeprowadzić badania i odkryć lekarstwo na dziesiątkującą przygraniczne osady zarazę. Zaczął badać mieszkańców, w szczególności potencjalnie zakażonych. Nie wiadomo było jak choroba się przenosi, nie pomogła, bowiem stosowana dotąd kwarantanna. Sam przebieg rozwoju choroby wydawał się dość spokojny. Począwszy od bólów głowy i gorączki, na wymiotach skoczywszy. Dopiero ostatnie stadium obfitowało krwiopluciem i szaleństwem, po czym chorzy ludzie wstawali z łóżek i uciekali w dzicz. Mimo swej mądrości, Virm nie wiedział, co począć. Już miał się poddać, gdy dotarły do niego wieści o zdarzających się coraz częściej linczach i paleniu chorych na stosach. Te okropieństwa zmobilizowały starca do działania. Niezliczone eksperymenty, godziny i dni spędzone w polowym laboratorium, jakie urządził sobie w jednej z przygranicznych osad, nie dawały efektu.
- Virmie, pomyśl, co lekarstwem być może? Czego człek potrzebuje, by w zdrowiu żyć? - pytał się sam siebie. Wyszedł przed chatę i zobaczył kompletnie pijanego mężczyznę, który mimo mrozu polewał się lodowatą, krystalicznie czystą wodą, po czym zaczął jeść niesione w małym woreczku zboże. - Co głupcze robisz? - krzyknął Virm.
- Pijany mężczyzna odwrócił się i zaśpiewał: - Woda i zboże na zarazę wam pomoże, drożdże by się zdały, pełen będziesz chwały, siaba daba siaba daba. Tajemniczy pijak zniknął, ale Virm zrozumiał to przesłanie. - Dzięki wam bogowie, że lud mój ocalić pozwoliliście! Starzec zabrał się do pracy. Żmudne to i niewdzięczne zadanie przygotowywać mikstury i na ludziach niewinnych je testować. Ale cóż było robić? Wreszcie po wielu próbach udało się. Wysłał ów mędrzec posłańca, by Gunnar przybył do niego i z ludźmi swymi zapasy leku po kraju rozwieźli. Kilka dni minęło nim obaj stanęli twarzą w twarz. Dzień ich spotkania zapowiadał się pięknie. Mimo, że było to w środku zimy, słońce grzało tak mocno, że śnieg zaczął się topić. Wielu ludzi potem gadało, że tego dnia bogowie zeszli na ziemie Północy by uratować tak uwielbiony przez Baldra rodzaj ludzki. Gdy Gunnar ujrzał wreszcie starca, czekającego na dziedzińcu, a za nim kilkanaście pękatych beczek, serce jego bardzo się rozradowało.
- Zawsze wierzyłem w twoją mądrość, Godi? A gdzież ten lek, o którym goniec wspominał? Czyżby w owych beczkach? - spytał Kuflandczyk.
- Witaj przyjacielu! To lek na zarazę pustoszącą twój kraj jest. Tego i dla twych sąsiadów wystarczyć powinno. Ja teraz do mojego domu wyruszam. - oznajmił starzec, mówiąc w swoim dziwnym stylu.
- Zaiste, należy ci się odpoczynek. Skaldowie sławić cię będą w swych pieśniach po wsze czasy. Ale powiedz Godi, jak nazwałeś ten lek? - spytał Gunnar
- Kraj, z którego pochodzę zawsze w zimie biały jest. Niech, więc lek ten Białą Wodą się zwie. - z dumą oznajmił stary Virm i spiąwszy konia, ruszył do domu.
Część trzecia: Na ziemiach Sclavów
Podczas gdy w Kuflandzie opanowywano już powoli sytuację, jarl Harald zmierzał do osady Sclavów. Miał on zadanie arcytrudne, ponieważ dotrzeć musiał do centrum tego zła, które zabrało już tak wielu jego ziomków. Każdy lekarz wie dobrze, że nie sztuką jest leczyć skutki choroby. Sztuką jest znaleźć jej przyczynę. I oczywiście ją wyeliminować. Udał się, więc jarl Harald wraz z Thorhildem, Gardharem i Niedźwiedziem do obozu tubylców. Oh, jaki wieki zamęt tam zapanował, gdy pojawili się przed wałami. Kuflandzki władca krzyknął w znanym tylko sobie języku: - Dobry ludu Sclavów, nie lękaj się nas! Przychodzimy w pokoju! Pragniemy jedynie znaleźć zło, które zagnieździło się na waszej ziemi, a dręczy lud nasz okropną zarazą!
Zapanował cisza, po czym poniósł się w osadzie Sclavów wielki hałas. Kuflandczycy mocniej ścisnęli drzewce swych toporów.
- Panie, co mówiłeś do Sclavów? Zaprawdę dzicy są i język ich bogom jest niemiły. Może posłuchać rady Eryka i wyciąć ich w pień? - zasugerował Thorhild
- Milknij, o pustogłowy! Chcesz nas zgubić wszystkich? Pan nasz wie, co robi! - zganił go Gardhar. W tym momencie zza płotu palisady wychylił się potężny mężczyzna i zakrzyknął: - Jam jest Mścibor, syn tej ziemi. Kto ośmiela się ją plugawić, wnet śmierć okrutną znajdzie. Jeśliście tu w pokojowych zamiarach, po co wam oręż? - spytał w języku Sclavów
- Pokój i łaska bogów niech będą z tobą, Mściborze! Jeśliś nierad, broń swoją zostawimy. Chcemy jeno o gościnę prosić i o zarazę zapytać. - oznajmił Harald
- Tedy wchodźcie bez obaw! Rad będę mogąc was gościć! - krzyknął Sclav, po czym otworzono wrota.
Ludzie Haralda nie weszli jednak, póki wszyscy, w liczbie 12, przed wejściem nie stanęli. Niewolnicy zaś zostali w żywność zaopatrzeni, a że z kraju tego pochodzili, Harald odprawił ich i podążyli na wschód.
Wieczór zbliżał się już nieubłaganie i słońce zaczęło chować się już za horyzont, kiedy to ludzie Haralda wnieśli ostatnie skrzynie do osady Sclavów. Kuflandczycy zostali dobrze przyjęci, wyprawiono nawet ucztę na ich cześć. Tubylcy, z sobie znanych tylko powodów, dystansowali się jednak w stosunku do przybyszów. Dopiero uczta sprawiła, że języki się Sclavom rozwiązały. Zaczęli tańczyć, śpiewać i gaworzyć. Szczególnie ich śpiew intrygował Kuflandczyków. Dziwowali się, bowiem, w jaki sposób ten barbarzyński i zacofany lud wykształcił tak złożone obyczaje i tak melodyjny język. - Chyba sam Baldur się nad nimi politował, bo choć pisać nie potrafią, język ich bogactwem się zdradza, a słowo każde słodko brzmi niczym miód. Pewnie przez te słowa nazywają ich Słowianami - powiedział zachwycony mową Sclavów hersir Adun.
Nie minęło dużo czasu od rozpoczęcia uczty, a dzięki dobroczynnemu wpływowy mocnych słowiańskich trunków, biesiadnicy zatracili wszelkie uprzedzenia wobec siebie i rozpoczęły się pierwsze wspólne zabawy i nieudolne próby porozumienia się. Podczas gdy inni bawili się, jarl Harald i przywódca Sclavów, Mścibor, siedzieli w rogu izby i popijając przywieziony przez Kuflandczyków przedni miód pitny, rozmawiali.
- Opowiedz mi przyjacielu, co was, Waregów, sprowadza na nasze ziemie? - spytał rosły Sclav
- Lud mój szanowny bracie trapi straszliwa zaraza. Lasy nasze pełne są nieumarłej zwierzyny, która żyje, choć już żyć nie powinna. Zło jakieś wielkie kraj mój otacza i ludzie też ginąć zaczynają. - oznajmił Harald, nie ukrywając swego smutku
- Zaprawdę wielkie to nieszczęście, ale co z tym wspólnego mają moi ludzie? Czyśmy w czymś wam uchybili? - spytał zdziwiony Mścibor.
- Wiedzieć musisz, że zaraza ta zarówno człeka jak i zwierzę w ożywieńca przemienić potrafi. Wiele dni wędrowaliśmy w poszukiwaniu wskazówek, aż wreszcie pewien wielki mędrzec powiedział, że u was należy szukać tej zagadki rozwiązania. - powiedział kuflandzki władca.
W momencie, gdy Harald kończył ostatnie słowo, Słowianin wstał i krzyknął: - Radujcie się bracia! Oto za sprawą tego przybysza spełnia się stara przepowiednia. Wielki Ojciec, który dał naszym przodkom dar mowy powiedział, że gdy śmierć zawładnie naszym krajem, przybędzie nam na pomoc człowiek z Północy. Nie lękajcie się już - tych, co chodzą ze śmiercią - Sala biesiadna znów zapełniła się wrzawą, Sclavowie, bowiem radowali się z tej nowiny niezmiernie. Dziwna przemowa słowiańskiego wodza i wszechobecne radosne wrzaski wzbudziły niepokój wśród Kuflandczyków. Dopiero pokrzepiające słowa jarla uspokoiły ich i pozwoliły wrócić do zabawy.
- O jakiej pomocy mówi wasza przepowiednia? Co będę musiał zrobić? - spytał zaciekawiony Harald
- Jak widzisz, nie zawsze mieszkaliśmy w tej osadzie. Schronili się tu wszyscy ci, którym udało się uciec przed Córką Śmierci. Dawniej mieszkaliśmy w głębi tego kraju, w grodzie zwanym Górną Osadą. Gród nasz rozwijał się prężnie, liczba ludności szybko wzrastała i wszyscy żyli w dostatku. Pewnie byłoby tak do dziś, gdyby nie nasza pycha. Otóż zapragnęliśmy zbudować nową świątynię, budynek, jakiego nie ma w całej Sclavinii. Wszystko szło dobrze, ale z czasem początkowy zapał przeminął i zaprzestaliśmy budowy. Owoc naszej pracy zaczął niszczeć i gnić, a nas samych ujął smutek. Postanowiliśmy spalić niedokończoną świątynię, by nie przypominała nam o naszym braku wytrwałości. Wtedy pojawiła się w naszym grodzie tajemnicza kobieta. Była niskiego wzrosty, szczupła i odziana w czarną suknię . Jej zakapturzona twarz wydawała się trupioblada. Wielu z nas ten widok zaniepokoił, ale żal z powodu niespełnionych marzeń upośledził chyba naszą czujność. Przyjęliśmy ją, bowiem do nas i wysłuchaliśmy. Owa tajemnicza kobieta powiedziała nam, że w jedną noc dokończy naszą świątynię, pod warunkiem, że będzie mogła ją ozdobić kilkoma napisami. Jacy byliśmy wtedy głupi! Następnego dnia, kto żyw zebrał się u podnóża świątyni, wielu z nas powchodziło do środka. Szczęście, że nie byłem wtedy odpowiednia odziany, bo pewnie i ja bym się skusił. Kiedy świątynia była już pełna, jej wrota nagle się zamknęły. Po chwili usłyszeliśmy przeraźliwe wrzaski, po czym wrota znów się otwarły i ruszył na nas wielki tłum ożywieńców. Potworny śmiech nekromantki i ryki naszych utraconych ziomków podążały za nami do samych bram grodu. Zbliżał się już wieczór, kiedy udało nam się zabarykadować. Wielu z nas tej nocy zginęło. Ci, którzy przeżyli, wyruszyli ze mną szukać schronienia. Znaleźliśmy je dopiero tutaj. - zakończył Mścibor.
- Zaiste, okropna to historia. Czy próbowaliście jakoś zranić te istoty, które was atakowały?
- Nie, przyjacielu. A czy ty potrafiłbyś zabić człeka, którego znasz od pacholęcia? Bo ja nie potrafię. - oznajmił zrezygnowany Sclav.
- Ale oni nie są już ludźmi! To teraz sługi bogów podziemi. - podsumował go Harald.
- Może i masz rację, ale zabijanie tych istot niczego nie załatwi. My mamy ich ocalić, nie zniszczyć. - powiedział Słowianin.
- Pokaz mi, więc tekst przepowiedni, abym zrozumiał, o co w tym wszystkim chodzi - zasugerował kuflandzki władca.
- Kamień Przepowiedni znajduje się dzień drogi stąd. Jednak stoi on nieopodal naszego dawnego grodu, który teraz przeklęty jest i przez moce śmierci władany. Winniśmy uzbroić się tęgo, by ruszając niechybnie w ramiona śmierci, wstydu się nie najeść, życie swoje łatwo sprzedając. - powiedział rozżalony Sclav.
- Ruszajmy, więc z samego rana, jak tylko słońce na niebie się pojawi. Ufam, iż złe moce za jasnością nie przepadają. Zabierzcie, więc panowie oręż wszelaki i zapas pochodni by w razie czego drogę przed sobą rozświetlić. - rozkazał Harald i już zbierał się do wyjścia, gdy nagle jeden z Sclavów przemówił do niego: - Człowieku Północy, wysłuchaj mnie. Zwą mnie Mieczysław, i każdy tu potwierdzi, żem chłop tęgi i w boju zaprawiony. Nie wiem jednak, jaki oręż, na to zło z grubsza nie znane, zadziałać może. - spytał Słowianin.
- Wiedzieć musisz przyjacielu, że i ja w walce biegłym jestem. Nie walczyłem jednak nigdy z istotą za pomocą śmiertelnej magii ożywioną. Widzę jednak miecz wspaniały przy twym boku. Nieczęsty to widok u Sclavów. Obroń, przeto sławy swego imienia i sław w boju miecz swój potężny! - zakrzyknął Harald i wstał od stołu. Zebrał swych ludzi, porozrzucanych po rogach izby lub leżących w objęciach słowiańskich dziewek, po czym przemówił w języku Sclavów: - Zaszczyt to dla mnie wielki, że dane mi było z Wami spożyć tą wieczerzę. Dzięki niech Wam będą za to. Wybaczcie teraz, ale opuszczę już te progi. Czeka nas, bowiem dzień ciężki w troski obfity. - powiedział kuflandzki władca, po czym wyszedł. Sala biesiadna znów wypełnił się gwarem. Rozmowy i śpiewy Sclavów nie pozwalały jeszcze długo zasnąć kuflandzkim przybyszom. Jedni z nich, tak jak hersir Adun, ciągle byli pod wrażeniem języka i obyczajowości tubylców, inni, za przykładem Eryka Nieokrzesanego, krytykowali i wyśmiewali słowiańską kulturę. Żaden z nich nie powiedział jednak złego słowa ani o gościnności, ani o fantazji Sclavów. Co się tyczyło zaś kobiet, prawda była taka, że sława o ich urodzie, hen daleko, do wszystkich krain Starego Lądu sięgała. Nie było wszakże niewiast zacniejszych niźli mieszkanki Sclavinii. Harald miał się wkrótce osobiście o tym przekonać.
Nowy dzień w osadzie Sclavów budził się leniwie. Przebudzony o świcie Niedźwiedź krzątał się już po izbie i wypatrywał miejsca do ewentualnej zasadzki, bowiem żywe były w jego umyśle opowieści o nieobliczalności Sclavów. Wreszcie przykucnął przy drzwiach i czekał. Dziwne szmery i odgłosy zasiały w jego sercu ziarnko niepewności, a zarazem podniecenia. Nagle drzwi zaskrzypiały i poczęły się uchylać. Przeraźliwy zgrzyt obudził śpiących jeszcze wojowników. Kuflandczycy chwycili za broń i gotowi do walki oczekiwali ataku. Drzwi uchyliły się jeszcze bardziej, po czym ujrzeli fragment pięknie zdobionej tarczy. W oka mgnieniu Gardhar posłał w jej kierunku strzałę. - Opuście broń bracia! Jam jest Mieczysław, wasz sprzymierzeniec. Pan mój, Mścibor nakazał, by was zbudzić, droga, bowiem przed nami dziś długa. - zakrzyknął przerażony Sclav. W chacie Kuflandczyków wybuchł gromki śmiech, po czym wszyscy zaczęli się zbierać do drogi. Dzień zaczął się już na dobre, kiedy trzydziestoosobowy oddział wyruszył w kierunku nieprzebytych borów, gdzie niegdyś znajdował się potężny gród Sclavów. Podlegli Mściborowi zwiadowcy bezpiecznie przeprowadzili orszak przez zdradliwe mokradła, a gdy słońce górowało już na niebie podróżnicy odnaleźli zagubioną w gąszczu drogę, zarośniętą już i po trosze zniszczoną. Była to zapewne pozostałość po dawnej potędze owego grodu, który jak opowiadał Mieczysław, należał przed wiekami do Germanów, którzy przez te ziemie przewozili bursztyn i handlowali nim z Rzymem. Gdy przybyli tu Sclavowie, bór odebrał zagarnięte niegdyś ziemie, a wspaniale ośrodki handlowe poczęły obumierać. Znaną na całym Starym Lądzie prawdą było, że Sclavowie zbytniego pojęcia do handlu nie mają. Tym bardziej dziwiły podróżników ogromne bogactwa władców słowiańskich.
Wędrówka ludzi Haralda i ich sprzymierzeńców trwała już grubo ponad tydzień, kiedy to ujrzeli wreszcie zarys zniszczonych murów słowiańskiego grodu. Gdy zbliżyli się do miejsca, gdzie powinna być brama, usłyszeli krzyk małego dziecka uciekającego przed grupą ożywieńców. Ruszył tedy hersir Adun owemu pacholęciu na pomoc, jako że na krzywdę ludzką nadzwyczaj był wyczulony. Gdy był już na odległość rzutu włócznią od celu, koń jego spłoszył się nagle i zrzucił swego pana. Wtem rozległ się przeraźliwy, ohydny śmiech, a dziwne dziecko, podbiegłszy do Aduna, przemieniło się w potężną bestię, wielkim jaszczurom z powierzchowności podobną. Większość wojów ruszyła z pomocą, ostali się jeno Harald, Gardhar, Mścibor i Mieczysław. Także Thorhild powrócił słysząc wezwanie Haralda. Osaczona bestia, choć raniona niemiłosiernie, ciągle walczyła, rwąc pazurami zbroje i ciała zacnych wojowników. Niewielu przetrwało tą bitwę. Ci, którzy ocaleli wlekli teraz ciała zabitych, w tym ku powszechnej rozpaczy zwłoki Hersira Aduna. Nagle, wysoko na kunsztownie wzniesionej wieży, pojawiła się mroczna postać nekromantki. - Khazad mudrammi zeegit! - zakrzyknęła postać, po czym zaskoczonych wojów ogarnęła zielona mgła. Zniknęli wszyscy. - Na Peruna! Przecie to nikt inny jak Śmiercicha albo jedno z jej dzieci. - zakrzyknął Mieczysław.
- Kimże jest ta Śmiercicha? O czym ty rozprawiasz? - spytał zaintrygowany Harald.
- Nie teraz szlachetny panie! Musimy uciekać. - powiedział Mieczysław i spiął konia.
Kiedy oddalili się już na bezpieczną odległość od przeklętego grodu, kuflandzki władca zaczął rozmowę. - Zauważyłem, że posiadasz wielką wiedzę Mieczysławie. Bardzo byłbym rad gdybyś mi objaśnił, o czym zacząłeś wcześniej mówić. - powiedział Harald.
- Zaprawdę musisz wiedzieć, że jestem jedynym ocalałym synem Sędziwoja, arcykapłana całej północnej Sclavinii. Ojciec mój, nim poległ w walce z zastępami ożywionych, przekazał mi wiedzę tajemną. Niechaj Jarowit przyjmie go do Wyraju, krainy szczęśliwych duchów. Ale do rzeczy. Przyjaciół naszych zabrano do Nawie, krainy zmarłych. Postać, którą ujrzałeś to najpewniej jeden z demonów lub sama pani śmierci, Śmiercicha. Aby ich uratować będziesz musiał udać się do jej pałacu, który zbudowany jest pośrodku podziemnego morza. - oznajmił Sclav.
- Ale jak mam się tam dostać? Nie władam przecież magią ani nie znam waszych bogów. - powiedział zrezygnowany Harald.
- Objaśnię ci to później. Musimy teraz podążyć do najbliższej wioski, gdzie dotrzemy najprędzej o zmierzchu. Ruszajmy, więc czym prędzej! - zakrzyknął Mieczysław.
Podążali przez niezbadane lasy, dzikie mokradła i opustoszałe wioski. Wreszcie, późnym wieczorem dotarli na wzgórze, z którego ujrzeć można było panoramę całej doliny. Niestety teraz, z powodu późnej już pory, widok ten był nieosiągalny. Zjechali, więc w dół i ruszyli w kierunku drewnianych murów. W spokojnym dotąd obozie zapanował chaos. Mężczyźni poczęli się zbroić. Łucznicy ustawili się za wałami, a kto tylko miał cep czy topór począł wyć i walić w tarczę. Wśród powszechnego zamieszania i hałasu, olbrzymi mężczyzna w przepięknej zbroi wychylił się zza murów. - Odejdźcie stąd przybysze! Wiem, że przyszliście od przeklętego grodu i pewno jesteście demonami albo innymi sługami Welesa! - krzyknął olbrzym.
- Jam jest Mścibor, syn władcy ziem północnych. Lud mój cierpi srodze i prosi byś udzielił nam gościny. - powiedział Sclav.
- A kimże są twoi towarzysze? Może to demony, które cię kontrolują? - spytał właściciel wspaniałej zbroi.
- Oto Mieczysław, syn Sędziwoja, wielkiego kapłana. A to Harald, człek z Północy, ten, o którym mówią przepowiednie Wielkiego Ojca. - powiedział Mścibor.
- Dobrze, jam jest Sambor, a oto mój dom. Wejdźcie, więc i radujcie się z nami. Przynosicie nam, bowiem radosne wieści, które nowy spokój w kraju naszym zwiastują.
Przybysze rozgościli się w osadzie, po czym zasiedli przy stołach i poczęli topić swe smutki w trunkach wszelakich. Harald natomiast zasiał wraz z Mieczysławem i Wszeradem, mędrcem miejscowym i poczęli rozprawiać, jak kuflandzki władca ma się dostać do krainy zmarłych.
- Wiedzieć musisz, że droga w zaświaty prowadzi przez ogień stosu pogrzebowego i wodę, połączone w postaci ognistej rzeki. W drodze towarzyszył ci będzie pies, symbol wierności, koń i kogut, oznaki zmartwychwstania ze słońcem i krowa, symbol bogactwa. Jeśli przepuści cię Weles (diabeł), za 40 dni po twoim odejściu przekroczysz wody śmierci. Misję swoją musisz wykonać w dwa dni, wtedy, bowiem otworzą się wrota Nawie i będziesz mógł wrócić. To jedyny dzień w ciągu zimy, kiedy duchy przodków kontaktują się z nami. - oznajmił Mieczysław.
- Więc będę musiał umrzeć, żeby tam się dostać? - spytał Harald
- Obawiam się, że nie ma innej drogi. Jeśli wszystko się uda powrócisz do nas już wkrótce. Ale jeśli nie zdążysz to ... - Wszerad głośno przełknął ślinę.
- Zostanę w zaświatach na zawsze, czyż tak? - spytał przerażony Kuflandczyk.
- Niestety masz rację. To będzie twoja decyzja. Nie chcę cię namawiać, ale nie ma innego sposobu na uratowanie twojego i mojego ludu. - powiedział posępnie Mieczysław.
Zmartwiony Harald udał się do swojej chaty i spędził jeszcze długie godziny na rozmyślaniach. Oto na jego oczach waliły się jego plany na przyszłość, a co najgorsze, obawiał się, że moc asgardzkich bogów może tu nie sięgać. Czyżby jego obecność w Walhalli była już przekreślona?
Część czwarta: W kraju Śmiercichy
Nazajutrz Harald wstał wyjątkowo wcześnie. Brakowało mu niezdarnych ruchów olbrzymiego przyjaciela, jakim niewątpliwie był Niedźwiedź. Tym razem władca kuflandzki zbudzony został nie przez odgłosy krzątaniny przyjaciela, lecz przez pianie koguta. Pod jego wpływem wróciły wspomnienia z wczorajszej rozmowy. - droga w zaświaty prowadzi poprzez ogień stosu pogrzebowego. - Myśl o dzisiejszej ceremonii przerażała go, tym bardziej, że wizja powrotu wydawała się nikła niczym światło pochodni w morzu wszechogarniającej ciemności. Harald lękał się o przyszłość swego ludu, który, jeśli on nie wróci, wpadnie w ręce jego brata Gunnara. Harald wiedział, że jego brat to człowiek pozbawiany skrupułów i próżny. Obawiał się buntów kuflandzkiego ludu, który przyzwyczajony do rządów dobrotliwego władcy, wysoko cenił sobie będzie wolność. Lękał się o lud Sclavów, którego czarna godzina wybiła. Lękał się też o syna swego, który zabrany został wraz z innymi w zaświaty. Ale te myśli wydawały się teraz tak odległe. Stał właśnie na głównym placu osady, ubrany we wspaniałą zbroję, którą podarował mu Sambor. U boku miał swój piękny miecz, wykuty przez najlepszych bizantyjskich kowali. Słowiańscy wojowie ukończyli już budowę tratwy- stosu, którą załadowano na dwa wozy i wyprawiono na brzeg najbliższej rzeki. Miała tam oczekiwać na orszak Haralda. W czasie drogi kuflandzki władca rozmawiał jeszcze długo z Thorhildem i Gardharem. Nakazał im wrócić do ojczyzny, utworzyć zgromadzenie możnych i do czasu jego powrotu przekazać owemu zgromadzeniu władzę, z zaznaczeniem, że przewodniczyć mu ma Virm, a po nim Thorhild.
Aby zapobiec bratobójczym walkom, spisał swoją wolę i przekazał Thorhildowi dziwny pierścień, aby nie podważono wiarygodności listu.
Ów pierścień, wykonany z nieznanego metalu, wydawał się bez wartości, co miało oddalić podejrzenia o zamordowanie Haralda.
Orszak przybył na miejsce. Harald ujrzał ogromny stos, spuszczony już na wodę. Właśnie wprowadzano nań spętane zwierzęta, które miały towarzyszyć w podróży kuflandzkiemu władcy. Harald pewnym krokiem ruszył ku tratwie i po chwili był już na miejscu. Mieczysław odmówił ostatnie modły do bogów, po czym odcięto cumy i tratwa ruszyła z prądem rzeki. Wówczas to Gardhar napiął łuk i założywszy płonącą strzałę, wypuścił ją podpalając tym samym stos swego władcy. Piękny był to widok, lecz jakże smutny, kiedy łuna płonącego stosu rozświetliła wieczorne ciemności. Wśród ryków zwierząt słychać było coraz to słabnący krzyk Haralda. Wreszcie stos spowiła zielona mgła i zniknął. Zarówno Kuflandczycy jak i Sclavowie rozpaczali tej nocy i podczas żałobnej uczty wspominali zasługi dzielnego jarla.
Następnego dnia, zebrawszy swe pakunki, przybysze wyruszyli w drogę powrotną do domu. Prowadzeni przez słowiańskiego przewodnika, bezpiecznie przebyli niezbadane bory i zdradzieckie mokradła, aż dotarli wreszcie na wybrzeże, gdzie lud Mścibora zajął się ich okrętem. Wynajęli, więc kilkunastu Sclavów obiecując im, że gdy wrócą do domu ów okręt stanie się ich własnością. Wnet wyruszyli do domu.
W tym czasie Harald dotarł do świata zmarłych. Mroczność tego miejsca przeraziła go niezmiernie. Kraina ta była niczym system jaskiń, poprzecinanych ognistymi strumieniami. Zewsząd dobiegały przeraźliwe krzyki i wycie. Kuflandczyk szedł wąskim korytarzem, kurczowo trzymając pochodnię. Już wcześniej zauważył, że zarówno miecz jak i zbroja zniknęły. W kieszeni znalazł tylko cztery kamienie z rzeźbami przedstawiającymi zwierzęta, które mu towarzyszyły. Gdy tak szedł korytarzem, co jakiś czas przemykały obok cienie, ni to zwierząt, ni to ludzi. Wreszcie ujrzał wylot korytarza. Szybkim krokiem podążył przed siebie. Stał teraz na olbrzymim placu, a przed nim wznosiła się wykuta w skale monumentalna brama. Po chwili wrota otworzyły się i oczom Haralda ukazała się gigantyczna postać.
- Czego chcesz śmiertelniku? - spytał olbrzym
- Jam jest Harald, władca Kuflandu. Przybyłem by zobaczyć się z Śmiercichą, panią tego miejsca. - odparł odważnie.
- Dobrze, wpuszczę cię, jeśli spełnisz moje cztery polecenia. - powiedział Weles.
- Słucham, więc- powiedział Harald.
- Wiedzieć musisz, że stanie tu jest zajęciem nużącym. Nie mam żadnego przyjaciela, który by mi dotrzymał towarzystwa. Znajdź mi tak istotę, albo zostaniesz tu na zawsze. - powiedział olbrzym.
Harald przypomniał sobie o kamieniu z psem. Wyjął go z kieszeni i rzucił w ziemię. Wtem pojawił się pies.
- Oto wierne zwierze, które dotrzyma ci towarzystwa. - powiedział zadowolony Kuflandczyk.
- Dobrze. A teraz drugie zadanie. Znajdź sposób bym budził się rano, spóźniam się, bowiem zawsze do mej pracy. Jeśli zawiedziesz, uśniesz snem wiecznym.
Harald przypomniał sobie o koniu i kogucie. Natychmiast rzucił kamienie w ziemię.
- Oto ptak, który obudzi cię równo ze słońcem. A oto koń ogromny, który cię szybko do pracy zabierze.- powiedział Harald.
- Wspaniale. Oto trzecie zadanie. Od wieków przed mym domem rośnie trawa ogromna, która przeszkadza mi w dojściu do drzwi. Znajdź sposób by ją usunąć, w przeciwnym razie pożrę cię.
Kuflandczyk rzucił w ziemię ostatni kamień.
- Oto jest wielka krowa, która pożre ową trawę, a tobie dawać będzie mleko cudowne, które siły zregeneruje. - oznajmił Harald.
- Zaiste, wielka jest twoja mądrość. A teraz zadanie czwarte. Odpowiedź na zagadkę albo zginiesz! Co to jest? O poranku ma cztery nogi, po południu dwie, a na wieczór trzy. Nie wiesz, co? He, he, he - zaśmiał się olbrzym Harald przeraził się najpierw, po czym zaczął szukać odpowiedzi. Wydawało mu się, że słyszy głos starego Virma: - Odpowiedź w tobie jest! W tobie odpowiedzi szukać musisz! HOMINEM TE ESSE, MEMENTO!
- Odpowiedź brzmi: człowiek. Teraz przepuść mnie! - powiedział Harald
- Skąd... Skąd wiedziałeś? Aghh! Nie mogę cię przepuścić. Moja pani przyjdzie do ciebie. - zaryczał poruszony olbrzym.
Wtem całe pomieszczenia ogarnęła zielona mgła. Na pustym placu pojawiła się ciemna postać Śmierciuchy.
- Ha, ha, ha! Nie wierzyłam, kiedy Wielki Ojciec mówił, że śmiertelnik pokrzyżuje mi plany. Ale udało ci się i dlatego nie ominie cię nagroda. Oto cudowny miecz, który pozwoli ci zapanować nad wolą ludu. Wielki Ojciec powiedział, że twój potomek pokona nim bogów i przywróci jego rządy. Wrócisz teraz do domu, razem z tymi, których przywiodły tu moje dzieci. Jako, że nie będziesz nic pamiętał, powiem ci coś. Za ponad tysiąc lat zapanuje znów zaraza, tyle, że umysłów. Ty natomiast odrodzisz się w tym kraju, który tak ukochałeś, w kraju Sclavów. Wtedy znów się spróbujemy. A teraz odejdź! - krzyknęła mroczna postać i plac znów wypełnił się zieloną mgłą.
Epilog
Harald zbudził się ze strasznym bólem głowy. Spostrzegł, że leży w nieznanej mu komnacie. Spróbował wstać, ale mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa. Wtem drzwi się uchyliły i do chaty weszła niemała gromadka. Byli to jego kuflandzcy towarzysze, Mścibor, Mieczysław i przepiękna słowiańska panna, jak się później okazało, siostra Mścibora. Zwano ją Dobroniega.
- Udało ci się Haraldzie! Ocaliłeś nasz i swój lud! - oznajmił uradowany Mieczysław.
- Panie, oto miecz przecudny, który przy tobie znaleźliśmy, zanim się ocknąłeś - powiedział niemniej szczęśliwy Thorhild.
Harald wracał powoli do zdrowia, a gdy był już na tyle silny by chodzić, Mścibor ogłosił, że Harald pojmie za żonę Dobroniegę. Wyprawiono olbrzymią ucztę, na którą zjechali, co znaczniejsi władcy Północy. W niedługim czasie Harald zapragnął wyruszyć do domu. Kiedy przybyli na plażę, czekał na nich okręt, którym niegdyś tu przybyli.
A co się działo dalej? Otóż, Harald przybył do domu i rządził Kuflandem jeszcze pięćdziesiąt lat, po czym spoczął w ukrytym w skale grobowcu razem z cudownym mieczem. Gunnar został skazany na wygnanie i podobno zaciągnął się na służbę u cesarza bizantyjskiego. Mieczysław został nowym władcą północnych ziem Sclavinii, po tym jak ostatnia belka przeklętej świątyni przygniotła Mścisława. Odbudowano wkrótce potężny gród i życie toczyło się dalej. Co zaś tyczy się przepowiedni, to kilka wieków później potomek Haralda właśnie za pomocą miecza wprowadził na Północy chrześcijaństwo.

1. Furkot, autor: Biorg z Menska - liczba głosów - 14
Strzała nadleciała z lekkim furkotem gdzieś z tyłu. Usłyszał ten furkot ale tuż potem, w mgnieniu oka, wyskoczył z jego piersi zakrwawiony grot.
- Kurwa – pomyślał – nie założyłem pancerza...
Świat zaczął się śmiesznie przekrzywiać i obojętnieć. Potem zgasł.

3. Berserker autor: Marek Dzikowski - liczba głosów - 14
Setki a może tysiące lat przed Chrystusem, na dalekiej północy.
Gdzie żył dumny naród barbarzyńców, których z czasem zwać będziemy wikingami.
Pojawiła się horda, była to armia Vendoli, pół ludzi i pół zwierząt.
Przybyli z nikąd. Niszczyli palili z samej żądzy mordu.
W lasach wieszali na drzewach szczątki swych ofiar, nie tylko dorosłych.
Palili osadę za osadą, rozproszeni i przerażeni barbarzyńcy zebrali się wokół jednej osoby.
Vithar, wódz jednego z plemion zjednoczył ich przeciwko najeźdźcy.
Nad brzegiem rzeki Eru stanęły armie do ostatniej bitwy.
Słońce zachodziło nad doliną rzeki Eru krwistą czerwienią. Wiatr hulał po stokach gór Północnych, a jego mroźny oddech chłodził ognistą duszę Vithara.
Pole bitwy było zasłane setkami trupów Vendoli oraz ku wielkiej rozpaczy barbarzyńcy jego współplemieńcami. Walka toczyła się już od bardzo dawna.
Od kiedy? Zastanawiał się wódz.
-Wodzu! Przeciwników jest zbyt wielu, mamy mnóstwo rannych, nie damy rady ich powstrzymać, musimy uciekać!- Rozpaczliwy krzyk jednego z wojowników powiedział Vitharowi to co sam już wiedział, wiedział też iż i na niego przyszedł czas.
-Czy berserkerzy są gotowi?
-Tak..., ale oni są przeklęci! Oczy człowieka patrzyły na niego z przerażeniem. Miał dopiero 24 lata, a Vithar niewiele więcej, ale walka o ojczyznę łączy ludzi, tworzy z nich wiernych i dozgonnych przyjaciół. Dowódca poklepał wojownika po ramieniu.
-Wiem, że oni są przeklęci, ale który z nas nie jest? -Uśmiechnął się.- To nasza jedyna szansa i trzeba ją wykorzystać, albo żaden z nas nie dożyje jutrzejszego ranka. Teraz uciekajcie my się nimi zajmiemy.
Jego młodsza siostra Valiris podeszła do niego i po raz ostatni go przytuliła. Kiedy byli tak przytuleni Valiris powiedział po cichu do jego ucha.
-Zabij je wszystkie, zniszcz, spłać swój dług i niech twoja dusza będzie w końcu wolna.
-Zrobię tak jak mówisz.
Brat odsunął się od niej, poczym krzyknął głośno.
-Zadmijcie w róg!
Donośne brzmienie rogu spotęgowane przez okoliczne szczyty oznaczał odwrót. Wielu spośród wojowników chciało zostać i walczyć ze znienawidzonym wrogiem, ale wiedzieli też iż jest to sygnał dla berserkerów. Tych których natura obdarzyła zbyt dużymi zdolnościami i siłą. Oni nie panowali nad tym co robią w czasie walki. Vithar wiedział że niedługo przyjdzie zapłacić za dar od Tyra.
Jego kuzyn sprawnie prowadził odwrót. Osłaniani przez Celtów z południa mogli bez większych strat zbiec.. ale rani... Wróg dopadał co bardziej wyczerpanych i zabijał. Wodzowi kojarzyło się to z morzem, którego fale rozbijały kamienisty brzeg, brzeg który ustępował sile żywiołowi i którym byli oni sami.
Po prawej i lewej stronie barbarzyńcy stanęło oddział 150 wojowników odzianych w skóry zwierząt z szaleństwem w przekrwionych oczach. Kiedy ich zobaczył wiedział, iż większość z nich nie wróci do domów, sądził że nawet wszyscy.
-Jesteśmy gotowi-powiedział jeden z nich.- I nie martw się o nas, walka to nasze życie więc śmierć to nasz oczywisty koniec, a śmierć w obronie naszej ziemi do zaszczyt!
-Dobrze powiedziane- potwierdzili inni.
-Też tak sądzę. Walczcie w chwale!- krzyknął Vithar do swych ludzi.
Na tle zachodzącego słońca oczom barbarzyńców ukazało się pole bitwy: zbrukana krwią ziemia, setki zabitych pobratymców- przyjaciół, niektórzy z nich uciekający, ale większość leżących i rozpaczliwie się broniących. Choć umierali to ginęli w chwale, ale bereserkerzy widzieli też swoich przeciwników. Setki Vendoli, i ten wszechogarniający zapach krwi, który dla nich był niczym nektar dla bogów, narkotyk dla ich serc i dusz. Przekleństwo zaczynało działać. Krew w ich żyłach burzyła się, mięśnie napinały i powiększały do ogromnych rozmiarów, nogi ustawiały się do biegu, a broń odruchowo przygotowywała się do uderzenia. Nagle Vithar, podnosząc swój ogromny miecz w górę, zaczął śpiewać starą modlitwę, a zanim powędrowały ku niebiosom głosy pozostałych wojowników.
Ciemność, szaleństwo i wieczna walka
To właśnie my
Pochowani w szkarłatnym krwi strumieniu
Będziemy walczyć aż do końca
Pokonamy swych wrogów, a ich dusze
Obrócimy w nicość.
Niech bóg który to nam uczynił
Patrzy na swe dzieci i się cieszy
Wy co zasiadacie w Vallhali
Ojcowie ojców
Patrzcie na synów waszych
Co walczyć będą
I w legendach skaldów żyć będą!
Źrenice w oczach wszystkich berserkerów uciekły w głąb czaszki. Prastara modlitwa pierwszego wojownika została wysłuchana. Ludzie zaczęli rosnąć w oczach wrogów. Ich siła i szybkość uległa podwojeniu, nikt nie mógł ich zatrzymać, może prócz śmierci, tylko ona dawała ukojenie.
-Bogowie!- powtórzyli wszyscy poczym rzucili się na wroga, który dotąd nie znał strachu aż do teraz.... uciekał... ale od „przeznaczenia” nie można uciec.
Gniew, rozdrażnienie i przerażenie wroga było aż za nadto widoczne – przeklęci szamani ich bestialskich bogów, zaczęli czarować. Gdy skończyli z ich stanowiska wystrzeliło kilka ognistych kul, zielonych magicznych pocisków, które trafiały i spalały barbarzyńców, ale też i ich wojowników walczących z nimi.
-Cel uświęca środki!- syknął przez zęby Vithar gdy ujrzał dzieło szamanów.
Kolejna salwa zaklęć zabiła 10 opętanych obrońców, lecz jakaś mała grupka przebiła się i znalazła kilkanaście metrów od szamanów i co najważniejsze wodza Vendoli.
Sześćdziesiąt Vendoli ruszyło na pomoc swemu panu. W kilkuminutowej walce jaka rozegrała się przed wodzem zwierzo-ludzi, uświadomiła mu jak ci ludzie walczą. Każdy z nich miał kilka ran, często poważnych, ale dopóki mieli sprawne ręce i mogli się poruszać trzymali broń i dalej atakowali. Tylko jeden z nich, lepiej przy odziany, o błękitnych oczach i złotych włosach i przy okazji chyba najpotężniejszy z nich nie miał ani jeden rany. Jedynie z jego oczu ciekła krew lecz nie od odniesionej rany, ale tak jakby miał krew zamiast łez. Wojownik ten musiał być ich dowódcą. Potwór wyskoczył na kilka metrów w górę by spaść z uniesionym, kościanym toporem na barbarzyńcę. Spadł w miejsce gdzie przed chwila stał krwawooki człowiek. Vithar wybiegł z tłumu berserkerów wprost na zdezorientowanego potwora, uderzył mieczem w kościany topór, krusząc go i odłamując kilka kawałków z niego. Po chwilowym pojedynku zniknął z jego pola widzenia. W końcu szamani ukończyli kolejny czar i ogromna kula skwierczącego, zielonego ognia wystrzeliła z ich rąk poczym zalała pole walki barbarzyńców i Vendoli falą buzujących płomieni od których był taki blask iż wódz Vendoli musiał zmrużyć oczy.
Wybuch spalił wroga jak i jego obrońców. Kiedy w końcu mógł przejrzeć na oczy zobaczył cień – koszmar, którego miał nadzieję więcej nie oglądać: dowódcę barbarzyńców.
Przeciwnik był parę metrów od niego. Osmalony, z płonącymi włosami, ale z nadal uniesioną bronią szedł...nie on biegł na niego! Potwór upuścił broń, a berserker tylko częściowo zmienił kierunek ataku. Z ust szarżującego barbarzyńcy usłyszał tylko jedno: Giń! Poczym wróg ściął mu głowę.
Oblany krwią, z bliznami od ognia stanął przed dowódcą szamanów równie przerażający jak demon z północy. Zaklinacz krzyknął by reszta, reszta podwładnych mu pomogła, a sam zrobił niezręczną zastawę toporem, ale ten został wybity mu z ręki potężnym ciosem. Zanim i on stracił życie zdążył wykrzyknąć przekleństwo przesycone jadem swego bóstwa, lecz szaman zginął zanim dokończył zdanie.
Gdy ludzkich wojowników było coraz mniej i malała nadzieja Vithar wódz swego plemienia, syn Brengara, zakrzyczał w niebo dziwną modlitwę którą żaden człowiek północy nigdy nie słszał:
BOGOWIE WOJNY, WZYWAM WAS
MÓJ MIECZ JEST PRZY BOKU MYM
SZUKAM ŻYCIA HONORU
WOLNEGO OD FAŁSZYWEJ DUMY
OKRYJCIE MNIE ŚMIERCIĄ
JDNORĘKI OBIECAŁEŚ MI
DAJ MI ZWYCIĘSTWO
A POZOSTANE NA WIEKI
MIECZEM TWYM
DAJ!!
Ci co przeżyli bitwę opowiadali ja z miecza ich walecznego wodza wystrzeliły promienie błękitnego światła, które po chwili przeobraziło się w eksplozje zimnej energii, energia ta oślepiła walczących. Gdy światło znikło na polu bitwy nie pozostał żaden Vendol, nawet ich ciała poznikały. Razem z Vendolami odszedł ich wódz..........acz nie na zawsze.

9. Pożegnanie autor: Angelore - liczba głosów - 9
Leżała naga na purpurowej kanapie.
Śnieżna, chłodna biel jej skóry odbijała się refleksem od mrocznego tła aksamitnej kotary. Dopiero po dłuższej chwili uważny obserwator zauważał setki róż czerwonych świeżością pierwszej krwi ścielących się dywanem pod jej stopami.
Jednak największą uwagę przyciągały włosy, srebrzystą falą otulające nieskończenie piękne, doskonałe ciało. A może to oczy, ogromne, mieniące się wieloma odcieniami zieleni sprawiały, że obraz nie pozwalał przejść obok siebie obojętnie?
Ile to już czasu minęło, Klaro?
Godzin, dni, lat...
A przecież ja wciąż pamiętam każdą chwilę z wyrazistością kryształu.
Tak, wróciłam wtedy do Elizjum niegodna miana Toreadorki. Krew człowieka, którego z takim okrucieństwem pozbawiłam życia nie zdążyła jeszcze ostygnąć na moich rękach.
Jego twarz wykrzywiona spazmem przerażenia, napiętnowana świadomością nieuchronnego wyroku, jaki na niego wydałam nie pozwalała odnaleźć spokoju.
Marzyłam tylko by zasnąć, zapaść letarg, nie pamiętać. Mój bezpieczny przyjemnie znajomy strych był odległy o setki kilometrów. Szukałam towarzystwa mnie podobnych, choć wydawałam się sobie niegodna ich jednego spojrzenia.
Imię mego ojca otwierało niemal wszystkie drzwi, a ja, Laura córka AErisa z klanu Toreador pragnęłam jedynie kilku godzin snu, bez świadomości tego, co uczyniłam
Dlaczego wtedy wyciągnęłaś do mnie rękę, Klaro?
Czy pociągała cię pustka odbijająca się w moich oczach?
Padły słowa do dziś dźwięczące w próżni, jaka po tobie została
-Chodź, Siostro.
I poszłam za tobą sztywna jak drewniany kołek, z trudem stawiając każdy krok.
Musiałam wyrzucić z siebie obraz tamtego człowieka.
Kim on był dla mnie, Nieśmiertelnej? Co takiego miał w sobie, że nie potrafiłam przejść do porządku nad jego śmiercią?
Dziś już wiem-to była niewinność, po prostu niewinność. Nie zrobił mi nic złego. Cała jego wina zamykała się w okrutnym zbiegu okoliczności, zwyczajnie, stanął na mej drodze w niewłaściwym momencie. Mały pionek na świętej szachownicy Jihadu...
Wtedy nie wiedziałam.
Wspinałyśmy się wąskimi, zakurzonymi schodami. W świetle księżyca wpadającego przez rozbite okno widziałam tylko zarys twoich pleców przeciętych czarną kreską warkocza.
Otworzyłaś jakieś drzwi.
Przez dłuższą chwilę nic nie mogłam zobaczyć, otaczały mnie nieprzeniknione ciemności.
Nagle z boku jasnym płomieniem zapłonęła świeca. Potem kolejna, jeszcze jedna i jeszcze. Stałaś przede mną zalana potokiem, ciepłego, migotliwego światła odbijającego się tysiąckrotnym refleksem w przepastnych głębinach twych źrenic, ciemniejszych niż najciemniejsza noc.
Leżałam naga na purpurowej kanapie.
Śnieżna, chłodna biel mojej skóry ostro odcinała się od mrocznego tła aksamitnej kotary.
W powietrzu unosił się zapach setek róż zaścielających podłogę dywanem czerwieńszym niż pierwsza krew.
Dłonią równie doskonałą jak moja własna delikatnie pieściłaś obnażone ciało. Poczułam na ustach muśnięcie ust delikatniejszych niż skrzydło motyla.
A później ciszę godzin ciągnących się w nieskończoność przecinał jedynie cichy szelest pędzla przesuwającego się po płótnie.
Skrzyp ołówka towarzyszący zapełnianiu się czystej kartki mieszał się w moim umyśle z krzykiem, krzyk konającego człowieka, wypełniony ogromnym ładunkiem pretensji wypełniał duszę.
Spod nieskalanie białej dłoni spływały kolejne obrazy, kadr po kadrze dokumentujące okrucieństwo Bestii, jaką nosiłam w sobie.
Stałam pod twoimi drzwiami, pełna niepewności, zmieszana. W końcu mi otworzyłaś.
Jakaś wtedy była piękna, Klaro.
Rozchylony szlafrok więcej odkrywał spragnionym oczom, niż ukrywał przed niepowołanymi. Nawet szminka leciutko rozmazana po policzku tylko dodawała ci uroku.
Gdzieś za tobą odezwał się męski niecierpliwy głos, pytający, kiedy powrócisz.
I choć dziś wydaje mi się to nieprawdopodobne, wtedy zmieszałam się jeszcze bardziej.
Chciałam odejść, ale zamiast tego, zaczęłam chaotycznie jąkać:
-Ja, ja…nie chciałam ci przeszkadzać,... wybacz, Klaro, ..już idę...
Zniknęłaś mi z oczu. Po chwili męski głos umilkł, a ty powróciłaś ze skórą płonącą ciepłem przed momentem wypitej krwi.
-Nie, Lauro. Wejdź. Czekałam na ciebie.
Twoje usta miały jeszcze jej metaliczny posmak. Ale oprócz tego, było w nim jeszcze coś bardzo nieuchwytnego, kojarzącego się z jesienią, a może i z dawno utraconym człowieczeństwem.
Tuż przed świtem, kiedy niebo wyraźnie już różowiało powoli oderwałaś ręce od mojej chłodnej skóry.
-Chodź, szeptałaś między kolejnymi pocałunkami, -Już świta. Pokażę ci miejsce, gdzie spokojnie i bezpiecznie spędzisz dzień, Lauro.
Zaprowadziłaś mnie do pustego pokoju o ścianach oklejonych jasną kwiecistą tkaniną.
Na środku stała wpółotwarta trumna.
-To tutaj, zaszeptałaś.
Twoje usta błądziły po mojej szyi burząc chłód nieśmiertelności.
-Tu Lauro nic nie będzie ci przeszkadzać.
Nim odeszłaś zasuwając wieko trumny usłyszałam jeszcze twoje ciche słowa
-Śpij dobrze, Siostro...
Złamałam pierwsze podstawowe prawo Maskarady.
Ale to było silniejsze niż wszystkie nakazy. Wyszłam ze swej trumny i poszłam cię szukać.
Musiałam powiedzieć ci jeszcze o tylu ważnych rzeczach, że prawo Kainity do samotnego spędzania swych dni nie znaczyło dla mnie więcej niż biały puch opadający z topoli w pogodny letni wieczór.
Czekałaś na mnie. Wiedziałaś, że przyjdę.
Z lekkim uśmieszkiem na doskonałych ustach zrobiłaś mi miejsce obok siebie Nawet nic nie mówiłaś. Słowa były nikomu nie potrzebne.
Zasypiając z głową złożoną na twej piersi, czując jeszcze na ustach słonawy smak twojej skóry zaczynałam rozumieć, czym może być golkonda.
Następnego wieczoru znów stałam pod twoimi drzwiami.
Ale nie było już we mnie strach ani zmieszania. Została tylko świadomość nieuchronnego końca. Prawo zobowiązujące Córkę do trwania przy boku Ojca. Kolejna zasada, której tym razem nie była w stanie złamać.
Otworzyłaś mi drzwi, taka jasna, promienna, pełna tęsknoty. Twoje usta natychmiast odnalazły moje. I wszystko nagle przestało się liczyć. To tylko ja miałam odejść. Tobie nie powinno było stać się nic złego.
Zauważyłaś moje zmęczenie i stagnację. Zbyłam cię jakimś wykrętem.
Potem podzieliłam się z tobą swoja krwią.
Związałam więzami silniejszymi niż ostateczna śmierć.
W Elizjum rozpętało się piekło.
Sfora sabatu spełniała swe najskrytsze marzenia unicestwiając kolejnych nieśmiertelnych.
Klęczałam na podłodze z głową opartą na fotelu mego Ojca. Oczekiwałam swej kolei.
Jakiś Assamita podszedł w końcu i do mnie. W jego oczach ujrzałam przez moment odbicie nieskończenie pięknej, kredowobiałej twarzy. Mojej twarzy.
Ale tak naprawdę przed oczyma stał mi jedynie obraz ekstazy malującej się na twym obliczu w chwili gdy piłaś moją krew.
Kiedy on pochylił się, by zanurzyć zęby w mej szyi usłyszałam twój krzyk.
Assamita nagle zesztywniał i upadł z piersią przeszytą kołkiem.
I wtedy cię zobaczyłam.
Stałaś przy wejściu z rozładowaną kuszą. Twoje usta ułożyły się w kształt mojego imienia.
Chciałam do ciebie podbiec, wykrzyczeć cały swój gniew i żal.
Dlaczego przyszłaś, Klaro? Czemu mnie nie posłuchałaś?
Rozszarpali cię tak łatwo jakbyś była szmacianą lalką.
Patrzyłam na to i nie mogłam zrobić kompletnie nic...
I to już koniec, Klaro.
Po tym nie było już nic.
Tylko czasem, kiedy leżę w trumnie oczekując na litościwy sen, powraca do mnie obraz-
Znów trzymam przytulone do piersi okaleczone ciało, gładzę włosy ciemniejsze niż skrzydło kruka, próbując rozplątać skręcone loki, a krwawe łzy płynące po policzkach mieszają się z krwią wypływającą z twoich ran.
Tak. Klaro, to już koniec.
Ciebie nie ma,.
Jedyne, co mi zostało, to obraz, garść najdroższych wspomnień i perspektywa wieczności naznaczonej tęsknotą.

2. Ból głowy, autor: Marek Dzikowski - liczba głosów - 7
Był chyba wieczór, tak myślał. Albo wczesny poranek, nie poranek inaczej pachnie. Powoli, bardzo powoli otworzył oczy. Tak to na pewno wieczór. Spod opuchniętych powiek spojrzał na otaczające go kamienie.
-Zaraz, zaraz, kamienie? To gdzie ja jestem?- Poruszył głową, zabolało tak że aż mu pociemniało przed oczyma. Odczekał chwilę aż oczy znów poczęły spełniać swoją funkcję i rozejrzał się powoli. Był w górach, tego był pewien widok, który oglądał był imponujący. Dalekie szczyty połyskiwały bielą śnieżnych czap te bliższe całe zalesione różnokolorowym kobiercem dotykały jakiś czułych strun w jego sercu ale dlaczego i jaki to miało związek z przeszłością lub przyszłością tego nie wiedział.
- No dobra niech będzie, że jest tu ładnie, może nawet pięknie ale co ja tu robię?
Spróbował poruszyć ręką. Z pewnym oporem ale w końcu podniósł ją na tyle aby się jej przyjrzeć. Kolczuga rozerwana w paru miejscach, skórznia na szczęście nie naruszona, mięśnie i kości też chyba całe. Zaczął oględziny drugiej. Z początku nie mógł jej podnieść i już się przestraszył, że nią władać nie może gdy doszło do niego iż ściska uchwyty na tarczy. Rozluźnił dłoń i podniósł do oczu, z tą było lepiej, znacznie lepiej, nawet kolczuga wyglądała jakby ją co dopiero od kowala odebrał.
- Dobra to teraz może by tak wstać.
Podparł się rękami i zaczął podnosić się z ziemi. Czuł się jakby leżał tutaj od paru miesięcy i jego ciało zapuściło korzenie w ten skalisty grunt. Pierwsza próba wstania zakończyła się połowicznym sukcesem, stracił ciężko wywalczoną równowagę i opadł na kolana. Przeszył go ból jakby mu kto gwoździe w kolana wbijał. Zacisnął powieki i usta. Przysłowiowa już barbarzyńska wytrzymałość. Klęcząc zdał sobie sprawę z jeszcze jednej rzeczy, prawie nic nie czuł a przecież od zawsze lubił zapach lasu, tak mu się przynajmniej zdawało. Przesunął dłonią po nosie. Coś chrupnęło i z dziurek wypadły dwa skrzepy krwi.
-To nie dziwota...
Chciał powiedzieć coś jeszcze ale zapach, który dotarł do jego nosa nie był piękną wonią lasu czy też gór, nie był też zapachem wieczora to był potężny drażniący nos odór. Skulił się w sobie i powoli, bardzo powoli obrócił się w kierunku, z którego dochodził zapach. To co zobaczył poderwało go na równe nogi. Zachwiał się ale nie upadł. Stał wpatrując się w potężne cielsko czegoś co jeszcze nie tak dawno było żywe. Coś mu to przypominało ale co, coś mu przebłyskiwało ale co?
- Co ja tu robię?
Zaczęło w nim narastać coraz potężniejsze uczucie. Schlać się jak najmocniej, jak najdalej stąd. Powlekł się na chwiejnych nogach niemal odruchowo chwycił miecz leżący obok nogi potwora. Noga za nogą poszedł w kierunku opadającego stoku nie wiedząc dlaczego skręcił w kierunku północy i powoli zniknął za zakrętem.
Klein i Boder podchodzili cicho pod zbocze, bali się bardzo ale ciekawość była silniejsza, znacznie silniejsza.
- Słuchaj no, to na pewno tutaj? Ja ci mówię trza było skręcić przy trzech sosnach na zachód.
- Cicho sieć, tyle się znasz na znajdowaniu drogi co na świń hodowli.
- Jak ci zaraz kijem po żebrach przejadę to odszczekasz.
Pewnie by się i pobili gdyby nie to, że do ich nozdrzy dotarł zapach niczym ten, który wydobywa się z rzeźni w ich wiosce ciepłym popołudniem.
- Te czujesz- szepnął Klein.
- Ano, że czuje przecie nos mam nie na pokaz- odpowiedział zirytowany Boder.
Kryjąc się za drzewami podeszli bliżej.
- Te patrz. Ubity leży?!- wykrzyczał na całe gardło Klein. Przetarli oczy, ale obraz nie zniknął. Martwy Troll jak leżał tak leżał.
- Nie może być, ubił gada jak dzierlatki kocham, ubił stwora na śmierć.
- Co racja to racja ale gdzie on?- Rozejrzeli się w koło ale znaleźli tylko hełm wikinga wyglądający tak jakby go kowal swym najcięższym młotem z całych sił uderzył.
- Stój tam gdzie stoisz bo wszystkie ślady zadepczesz i nic już się nie dowiemy.
- Też mi coś, gadasz jakbyś na rozpoznawaniu śladów się znał.
Boder długo wpatrywał się w ślady pozostawione przez Trolla i wikinga, trochę dłużej niż to potrzebne było ale oglądanie zniecierpliwienia sąsiada było dla niego dużą przyjemnością. W końcu rzekł starając się swemu głosowi nadać ton znawcy.
- Było tak, że Vithar ubiwszy Trolla odszedł tam – pokazał ręką bliżej nieokreśloną stronę świata.
- Zgłupiałeś do reszty przecie to droga w góry a nie do naszej wioski.
- Mów sobie co chcesz jak mówię że poszedł tam to tam i koniec.
- No to pewnie wójt się ucieszy, że wypłacić nagrody nie będzie musiał.
- Głupiś jest i tyle, Vithara nie znasz, on o złocie nigdy nie zapomina, mówię ci on kiedyś wróci i biada nam jeśli wójt złota mieć nie będzie. Mówię ci on kiedyś wróci.

12. Poranek autor: Hellmut - liczba głosów - 5
Obudziłem się coś kiela dziesiąta. I nawet się tak za źle nie czułem. Co se tak będę - myślę - leżeć. To wstałem.

5. Har - Megiddo autor: Seberius - liczba głosów - 4
Spojrzał na zegarek i westchnął. Zbliżała się osiemnasta, a on nie miał najmniejszej ochoty opuszczać domowych pieleszy. Zbyt często ludzie wzywali go w różne rejony świata. W okno coraz natarczywiej uderzały gałęzie jabłoni wieszcząc zbliżającą się burzę. Z rezygnacją założył kurtkę i buty. Był przecież Posłańcem, częscią Planu. Podświadomości pozwolił kierować swoim nogom, sam zaś jak zwykle zatopił się w rozmyślaniach. Nie widział mijających go ludzi. Znajomi często mieli mu za złe, że nie pozdrawiał ich na ulicy. Tłumaczył się wtedy słabym wzrokiem. Szedł szybko stawiając długie kroki. Z zadumy ocknął się dopiero, gdy dotarł na miejsce. Jego Bracia już czekali. Deszcz rozpadał się na dobre. Wszyscy czterej odruchowo naciągnęli kaptury kurtek, by po chwili je zdjąć. Stali teraz nieruchomo pozwalając by zimne krople zlepiły im włosy. To przecież ostatni deszcz. Wystawili twarze na porywiste podmuchy wiatru. Ostatni wiatr. W końcu wznieśli ręce.
Nadszedł Czas i Czas odszedł. Skorupa rzeczywistości zamigotała i ustąpiła. Wyszeptali: „przyjdź” i spojrzeli w pustkę Czasu, w niebyt Przestrzeni. Pieczęcie pękały już od wieków. Dziś pękła ostatnia. Nie było trąb, ani morza ognia. Świat zrodził się w ciszy i w ciszy odszedł, równie nagle jak się pojawił. Jego Bracia również odeszli. Nie byli potrzebni - Śmierć, Głód i Zaraza teraz nie miały racji bytu. On musiał jeszcze zostać. Jeszcze trochę. Wzniósł się wyżej i czekał. Widział jak zaczęli nadchodzić. Wyglądali jak jasna plamka, choć liczebność ich szła w miriady. Wszystkie istoty ludzkie, które kiedykolwiek zostały powołane do istnienia były tu dziś zgromadzone. Nie dawało się rozpoznać kto kiedyś był mężczyzną, a kto kobietą. Ciała przestały mieć już znaczenie. Ludzka, nieśmiertelna dusza w całej okazałości. Mniej niż połowa była przygotowana na to co miało nastąpić. Otrzymali czas, to co z nim zrobili było teraz doskonale widoczne. Każdy czyn, słowo i myśl wpływały na rozwój ludzkiej duszy, kształtowały ją. Litość, współczucie, uczciwość, pokora czyli wszystko to , co na ziemi uznawane było za słabość tutaj dodawało potęgi. Istoty promieniujące mocą, skrzące się blaskiem pancerzy wykutych z modlitw i mizerne ochłapy istniejące tylko dlatego, że były nieśmiertelne. Oto zebrała się armia dusz. Nie było sztandarów, ani wodzów. Tutaj każdy miał walczyć o siebie. Kto nie był do tego zdolny, chronił się w cieniu silniejszych.
Posłaniec wydał przyzwolenie. I stało się – bez szarży i łamania szyków, tu nie chodziło o strategię. Przeciwnik po prostu zjawił się jednocześnie na każdym wolnym kawałku przestrzeni. Straszny to był wróg, zrodzony przez człowieka, ulepiony z jego nieprawości, wykarmiony sumieniem. Jakiś mędrzec kiedyś mówił, że każde ziarnko piasku Sahary to jeden grzech ludzki. Posłaniec szacując liczebność armii poczwar, przyznał mu teraz rację. Cisza została przełamana. Bitwa się rozpoczęła.
Nikt w dawnym, zasuszonym staruszku nie dopatrzyłby się obecnego olbrzyma. Cierpienie i pokora dały mu do ręki równie potężny oręż. Zawsze żył dla innych, nigdy nie zwracał uwagi na swoje potrzeby. Teraz również tak było. Jego szerokie cięcia chroniły tłumek piszczących dusz, jaki się wokół niego zebrał. Były tak mizerne, że nie przeszkadzały mu w tych strasznych żniwach.
Z rzadka stały dusze, wokół których było pusto. Nie potrzebowały broni, czy pancerza. Moc biła z ich duchowych rąk unicestwiając Ciemność. W starych legendach tak opisywano magów. Wróg nie kwapił się atakować pobłogosławionych świętością. Dusze te również były ostają słabszych.
Większości walka nie przychodziła tak łatwo. Coraz częściej z bitewnego zgiełku dochodził okrzyk duszy nabitej na szpony koszmaru. One nie miały dostąpić kojącego dotyku śmierci. Nie na tym polu bitwy. Drapieżnik uchodził ze swoją nieśmiertelną ofiarą, by cieszyć się nią w pustce nieskończoności, już na zawsze... Straszliwy los został zgotowany tylko nieuzbrojonym. Posłaniec wspomniał legendy wikingów i uśmiechnął się.
Walka trwała już lata, a może wieki. Szybko się nie zakończy Długo trzeba odsiewać plewy od ziarna. Anioł Wojny powoli szybował nad miejscem bitwy, miejscem Ostatniego Sądu – równiną Meggido.

7. Pogoń za Laską autor: Marek "Vithar Dzikowski" - liczba głosów - 2
Noce były zimne w Easton, małej miejscowości na zadupiu Barsawi, z tegoż powodu wszyscy przyjezdni udawali się do „Ciepłego kufelka” najlepszej i najlepiej ogrzewanej gospodzie w mieście. Lecz Sarim nie po to szukał tej gospody, jako początkujący elfi iluzjonista miewał częste kłopoty na drogach, miał je i przed chwilą, szukał więc dawców imion którzy pomogli by mu odzyskać skradzioną przed godziną cenną laskę swego mistrza. Wparował jak burza do gospody by zwrócić na siebie uwagę, nie pomogło. Usłyszał parę pomrukiwań na temat swego wychowania i elfiej głupocie. Nie zwrócił na te pomruki zbytniej uwagi, gdyż jego oczy powędrowały w stronę trzech mężczyzn. Przy, za małym jak na orki a co dopiero trolle, stoliku siedział popijając miód przedstawiciel trollowej rasy. Twarz miał poczerwieniałą od miodu i piwa, blond włosy opadały na jego wielkie bary, jak wodospady, dłuższe włosy miał splatane w długi warkocz z licznymi ozdobami. Okazała, przycięta i wypielęgnowana broda nadawała powagi jego twarzy. Lewe oko trolla nie miało źrenicy i przechodziła przez nie długa blizna. Lecz najdziwniejsze było to iż nie miał rogów, co u trolli było rzadkością i było postrzegane u starszych tej rasy jako spaczenie złem. Drugim z tej trójki był siedzący przy barze ork o kruczo czarnych włosach i mało mówiącej twarzy z krótką brodą, u jego boku siedział wielkich, zbyt wielkich rozmiarów, czarny mastiff. Ork miał krzepkie i zręcznie wyglądające ręce, pokryte wyobrażeniami zwierząt i roślin. Ostatnim mężczyzną był siedzący w najodleglejszym końcu sali, elf opatulony w czarny płaszcz z kapturem, był dość straszny dla Sarima a zwłaszcza jego dziwne oczy, . Ogółem jego smukła twarz, złe, zielone oczy i kozia bródka czyniły z niego dość przerażającego gościa.
-Nie jest tak źle, chyba znalazłem odpowiednich dawców- Sarim pocieszył się w duszy i ruszył w stronę trojki, lecz gdy przeszedł pierwszy metr, czyjaś pieść trafiła w jego podbródek zwalając elfa na ziemię. Nad leżącym elfem stanął masywnej postury rudowłosy krasnolud z zepsutymi zębami.
- Śmierdziało mi elfią dupą, więc pomyślałem, Rig ty nie lubisz elfów, więc postanowiłem okopać elfią dupę. Mam nadzieje że sprawi to ci przyjemność, bo widzisz, mi sprawi.
Krasnolud podwinął rękawy i zadał kopniaka w żebra Sarima. W tym samym momencie krasnolud dostał cios w brodę o przerażającej sile, poczym przeleciał trzy, może cztery metry przez gospodę. Krasnolud podniósł powieki i ujrzał bezrogiego trolla pochylającego się nad nim.
- Śmierdziało mi krasnoludzką dupą, więc pomyślałem, Thor ty nie lubisz krasnoludów, więc postanowiłem okopać krasnoludzką dupę. Mam nadzieje że sprawi to ci przyjemność, bo widzisz, mi sprawi.
Oczy krasnoluda natychmiast zalały się łzami, a twarz przybrała błagający wyraz.
-Nie bij starego Riga, ja chciałem się tylko zabawić, nic wielkiego- skamlał klęczący rudzielec.
- Ja też chcę się zabawić, przecież to nic wielkiego- odparł z groźbą w głosie troll.
Nagle do nozdrzy wszystkich zebranych w gospodzie doszedł odór tak wielki jak w ściekach.
Wszyscy pozatykali nosy oprócz płaczącej przyczyny tego smrodu.
- Trollu jak byś mógł wywal tego śmierdziela z mojej gospody- krzyknął barman jednocześnie zatykając nos. Długo nie musiał czekać, przez frontowe drzwi wyleciał ciśnięty przez trolla krasnolud.
-Uczyłem go latać, ale zapomniałem o nauce lądowania- zażartował troll a po chwili cała sala pękała ze śmiechu prócz leżącego na podłodze Sarima, który nadal nie mógł się otrząsnąć po ciosie. Nieświadomy tego co się z nim dzieje siedział już przy stoliku trolla.
-Nie uratowałem twojej skory dlatego że jestem przyjacielem elfów, nie jestem, w rzeczy samej bardzo was nie lubię- łyknął trochę zawartości swego kufelka- uratowałem cię bo cały czas się na mnie gapiłeś i lazłeś do mnie gdy przerwał ci stary Rig. O co ci chodzi elfuniu?
-Nie elfuniu, nazywam się Sarim Światły i jestem magiem-iluzjonistą. Niedawno zostałem napadnięty przez bandytów, którzy skradli mi cenną laskę. Wydajesz mi się odpowiedni do pomocy w odzyskaniu jej. Zapłacę oczywiście i to co znajdziesz przy bandytach będzie twoje.
Na twarzy trolla pojawiła się rządza zarobku i walki więc po bardzo, bardzo krótkim myśleniu odpowiedział.
-Nazywam się Thor Skeld’son syn Skelda Breongar’sona Wodza „Wyszczerbionych Toporów”, syna Breongara Ler’sona, do usług elfuniu- Thor wyszczerzył zęby w sarkastycznym uśmieszku.
- Myślałem o wynajęciu tamtego orka z psem i tego dziwnego elfa siedzącego w rogu.- Sarim wskazał w ich kierunkach. Thor podrapał się po brodzie jakby się zastanawiając.
- Ork nazywa się Kirlag, chyba się zgodzi, nie wiem jak te złodziej Sedrich. Podobno nie wolno mu ufać, ale także słyszałem że jest dobry w swoim fachu.
-Najlepszy, trollu, najlepszy na świecie- dobiegła wesoła odpowiedź z miejsca gdzie przed chwilą siedział elfi złodziej, a który niewiadomo jakim sposobem stał już za Sarimem.
- Jeśli szykuje się zarobek, już mnie wynająłeś........tylko jeszcze o tym nie wiesz.- wyszeptał złodziej magowi na ucho, a po sekundzie siedział już zadomowiony przy ich stoliku z głupawym uśmieszkiem i przy dezaprobacie Thora.
Wolnym krokiem zbliżył się do nich wytatuowany ork z psem. Jego ruchy były trochę ociężałe, co było dość dziwne jak na jego wygląd.
-Ktoś coś mówił o zarobku, jeśli tak, to ja i Moczymroduś jesteśmy na twe usługi.
Godzinę później Sarim opowiedział im o zdarzeniu z bandytami. Z tego co pamiętał było ich czterech, dwóch orków i dwóch ludzi z łukami. Napadli go przy głównym trakcie prowadzącym do miasta, z tego co zaobserwował, nie grzeszyli inteligecją.
- Jaki mamy plan?- zapytał znudzony wszystkim Kirlag, którego, jak na razie, ulubionym zajęciem było głaskanie Moczymordusia po pysku.
- Wytrzaśniemy skądś skrzynie i będziemy z Sarimem udawać że jest wypełniona złotem. To na pewno ich zwabi, a wy w tym czasie zajdziecie ich od tyłu.- zaproponował Sedrich.
- Nie z gorszy pomysł elfuniu, naprawdę mi się podoba- przyznał troll.
- To jak, wszystko ustalone, pakujcie manatki, jutro czeka nas małe polowanko.-rzekł nagle podniecony Kirlag.





Bractwo Historyczne WINLAND


| Białystok 2002 | Autor serwisu: Thorolf | Polityka Prywatności | Kontakt: druzyna@winland.pl |